Reklama

U źródeł Nilu

31/01/2019 00:00

Relacja z podróży do Etiopi

Na odchodnym, kiedy wsiedli już do samochodu, z torby dyskretnie wyjął kamerę. „Nikt nie zauważy” – pomyślał, łamiąc zakaz filmowania. Minęła dosłownie chwila, kiedy jak spod ziemi wyrosło kilkunastu uzbrojonych wojowników. Usłyszał trzask przeładowywanych zamków w karabinkach Ak 47. Poczuł suchość w gardle. Nie o siebie się bał, o syna

Dariusz Rodecki, znany kaliski notariusz, a prywatnie obieżyświat i globtroter, o Afryce marzył o dziecka. Tej prawdziwej, Czarnym Lądzie gdzieś na południe od Maghrebu, Sahary. Nie chciał już Afryki cywilizowanej – plaż Tunezji, Maroka, pięciogwiazdkowych hoteli Egiptu, bazarów Kairu, przejażdżek na wielbłądzie i drinków serwowanych przy basenach Hurghady. Chciał poznać Kenię, Ugandę, Zair, zwiedzić Ngorongoro, poczuć woń sawanny, dżungli, stada gnu, zobaczyć lwa skradającego się za stadem antylop, afrykańskiego bawołu, słonie. Poczuć smak prawdziwej przygody, „niedźwiedziego mięsa” – jak mawiał znany marynista Karol Olgierd Borchardt. Ale nade wszystko chciał stanąć oko w oko z gorylem górskim w parku Virunga w Ugandzie. W tym roku jeszcze nie wyszło. Jedyny możliwy termin urlopu – sierpień to w Ugandzie pora deszczowa, najgorszy termin na wyprawy w góry. Póki co wybrał wariant zastępczy... Etiopię – czarną kulturę chrześcijaństwa. I nie żałuje.
Na Okęciu niespodzianka. W wyprawie do Etiopii podróżnikom (pan Darek ze swoim 15-letnim synem Adamem) towarzyszyć będzie Halinka Młynkova – była wokalistka zespołu Brathanki z mężem Łukaszem Nowickim, synem aktora Jana Nowickiego oraz małżeństwo z Warszawy – pani Magda i  pan Piotr. – Lecieliśmy do Addis Abeby via Londyn – wspomina pan Darek. – Na Heathrow pierwszy problem. Akurat Anglicy przeżyli groźby  zamachów terrorystycznych, a był 13 sierpnia 2006 r., więc wszystkich pasażerów samolotów mieli pod lupą. Cały bagaż podręczny łącznie z komórkami i pieniędzmi trafił do luków bagażowych. Pasażerowie zostali jedynie z paszportami, biletami i chusteczkami do nosa. Książki, gazety pasażerów, nawet mój grzebień trafiły do kosza – śmieje się pan Darek.
Addis Abeba, 2300 m n.p.m. Jedna z najwyżej położonych stolic świata. Brud, smród i przerażające ubóstwo. Dochód na osobę – ok. 120 dolarów rocznie! Średnia długość życia – 46 lat. Ponad połowa ludności poniżej 16. roku. Ogromna śmiertelność. Na ulicach mnóstwo kalek z nienaturalnie powykręcanymi nogami, upośledzonych umysłowo i fizycznie, chmary obdartych dzieci proszących o jakikolwiek datek. Zwyczajowo należy wręczyć 1 bira (waluta Etiopii, równowartość ok. 10 centów amerykańskich), za co można kupić np. 4 bułki. Na ulicach mnóstwo wymalowanych kobiet próbujących własnym ciałem zarobić na życie.
Samo miasto robi przygnębiające wrażenie. Chodników ani twardych nawierzchni praktycznie nie ma. Bogatsze dzielnice wyglądają jak powojenny Hrubieszów. W tym oceanie biedy oaza luksusu – hotel Hilton. Ale na parkingu zaledwie kilka samochodów należących głównie do petrodolarowych biznesmenów z Afryki i Azji. Doba w najtańszym jednoosobowym pokoju, bagatela, 500 dolarów! W cenie m.in. muzyka w toaletach.

Nieoczekiwana
podróż w czasie
Językami urzędowymi w Etiopii są amharski oraz angielski. Posługuje się nimi bardziej wykształcona część ludności. Pozostali używają około 70 języków i dialektów plemiennych. Jeden z najbardziej powszechnych języków semickich ma nawet własny alfabet, składający się z 200 znaków.
Typowy etiopski posiłek to injera – szary placek wyrabiany z tefu, odmiany etiopskiego zboża. – W zamożniejszych domach placek jest nałożony baraniną oraz warzywami: cebulą, marchwią, grochem i polany jednym z kilkunastu rodzajów sosów, od łagodnych do bardzo pikantnych. Injerę jadaliśmy w domach i barach, jest bardzo powszechna. To taki etiopski fast food – mówi podróżnik.
Któregoś dnia Polacy przyjęli zaproszenie do miejscowego domu w Lalibeli. Na ścianie wisiał kalendarz z roku... 1998.  – Gospodarz, widząc moje zainteresowanie, uśmiechnął się i wyjaśnił, że to nie pomyłka ani jego zaniedbanie. W Etiopii używa się dwóch kalendarzy. Oficjalnie gregoriańskiego a nieoficjalnie, ale powszechnie – juliańskiego.
Od 1582 r., kiedy papież Grzegorz XIII wprowadził poprawki do kalendarza  Juliusza Cezara, opóźnienie wynosi już 8 lat!
 
Na tropie
Arki Przymierza
W Addis Abebie obiektem wartym obejrzenia jest Muzeum Archeologiczne.  Jednym z najcenniejszych  eksponatów muzeum jest znaleziony w 1974 r. szkielet Lucy. Zdaniem antropologów jest to najstarszy z dotychczas znalezionych szkieletów hominidów, czyli posiadający wyraźne cechy ludzkie.  Metryka Lucy – 3,5 miliona lat! Podniecenie ustępuje nieco, kiedy zwiedzający dowiadują się, że oglądane szczątki to plastikowa replika nieboszczki-pramatki. – Oryginał ukryty jest gdzieś w podziemiach muzeum – mówi pan Darek.
Po krótkim odpoczynku w małym obskurnym hoteliku podróżnicy lecą samolotem do położonej 2600 m n.p.m. Lalibeli. Miasto słynie z 13 wykutych w litej skale kościołów. Jedynie do części z nich prowadzą wąziutkie przejścia między skałami, reszta jest niedostępna dla turystów.  Największe wrażenie  robi zbudowany na trójpoziomowym postumencie w kształcie greckiego krzyża kościół św. Jerzego. Na zwiedzanie tych cudów architektury sakralnej trzeba poświęcić cały dzień.
W Etiopii dominują dwie religie: islam oraz ortodoksyjne chrześcijaństwo, o tradycji starszej o 600 lat od polskiej, które przywędrowało z Egiptu już w IV w. n.e.
– Nigdzie na świecie nie spotkałem tak głęboko religijnych ludzi – ocenia podróżnik. – Codziennie wstają o g. 4 rano i obowiązkowo uczestniczą we mszy św. Przed wejściem całują ścianę świątyni i zdejmują obuwie. Msze trwają do 2 godzin. Turyści są widziani niemile. Jesteśmy dla nich odszczepieńcami.
Kolejny etap – Aksum, miejsce magiczne dla Żydów i chrześcijan, wpisane na listę UNESCO. Dawniej stolica królestwa, zawdzięczająca swe bogactwo dogodnemu położeniu na szlakach handlowych oraz kości słoniowej, rogom nosorożca, kawie i skórom.
 Ogromne wrażenie robi 30-metrowa kamienna stella, miejsce pochówku etiopskich cesarzy. Pierwotnie stały trzy. Druga jest w stanie kompletnej ruiny, a trzecia, wywieziona przez Włochów po wojnie z 1936 r., zdobi jeden z placów Rzymu.
– Z tym miejscem związana jest legenda. Początek królestwa Aksum wiąże się z królem Menelikiem – rzekomo synem Salomona poczętym podczas pobytu królowej Saby w Jerozolimie. Etiopczycy utrzymują, że legendarna królowa nie pochodziła z południa Półwyspu Arabskiego, lecz z Etiopii. Menelik zapoczątkował dynastię cesarzy etiopskich, do których lubił przyznawać się również ostatni, obalony w 1974 r. – Hajle Selasje.
Według legendy po latach Menelik odwiedził ojca w Jerozolimie, skąd przywiózł Arkę Przymierza – złotą skrzynię ozdobioną cherubinami, z dziesięcioma przykazaniami wyrytymi na kamiennych tablicach, jakie Mojżesz otrzymał od Jahwe. Etiopczycy wierzą, że poszukiwana od tysiącleci Arka spoczywa do dzisiaj w jednym z kościołów w Aksum.
Ta pewność, czy raczej przekonanie jest tak silne, że spośród zakonników opiekujących się świątynią wybierany jest jeden, który strzeże skarbu. Swą funkcję pełni dożywotnio.  Czy jednak opiekują się czymś rzeczywistym, czy jedynie mitem? Etiopczycy wierzą, że są w posiadaniu rzeczywistej, biblijnej Arki. 
– Przewodnicy straszą ciekawskich, że przypadki wtargnięcia osób niepowołanych na teren światyni  zawsze kończyły się ich spaleniem żywcem – mówi Dariusz Rodecki.
Kiedy Polacy zbliżyli się, żeby zrobić zdjęcia, zakonnik stojący przy bramie natychmiast zniknął w zakamarkach świątyni. Czy niepozorna, wyglądająca jak rzymskie termy świątynia rzeczywiście kryje jedną z największych tajemnic ludzkości?





W drodze do jeziora Tana, największego w Etiopii, z którego początek bierze najdłuższa rzeka świata – Nil, podróżnicy „zaliczają”  z marszu Gondar – miasto imponujących pałaców i stolicę kraju od XVII do XIX wieku.
Jezioro, oprócz tego, że daje początek Nilowi, warte jest obejrzenia z innego powodu. Na kilkudziesięciu wyspach w XVI i XVII w.  pobudowano imponujące i trudno dostępne monastyry, oazy spokoju dla zamieszkujących je mnichów. Trasy, najeżone ostrymi, niebezpiecznymi skałami zniechęcają turystów, ale nie naszych. Po około czterdziestu minutach wspinaczki dotarli wreszcie na miejsce, ale dość pechowo. Na zwiedzanie zostało im raptem niecałe 10 minut.  – W biegu oglądaliśmy przepiękne średniowieczne freski przedstawiające sceny z Nowego Testamentu – wspomina pan Darek.
Po sześciu godzinach powrót i jazda busikiem do źródeł Nilu Błękitnego. Już z daleka czuć kropelki wody na twarzy. Widoki zapierające dech w piersiach.
– Wodospady Wiktorii w Afryce Południowej czy Iquazu w Ameryce Południowej robią jeszcze większe wrażenie, ale na te patrzyłem ze świadomością, że są to źródła Nilu, których odkrycie wielu podróżników przypłaciło życiem.

Afryka dzika
Powrotna podróż do stolicy zajmuje kilkanaście godzin. Przejechanie 40 kilometrów w godzinę jest dużym osiągnięciem. – W Etiopii w zasadzie nie ma dróg bitych. Nasze dziurawe szosy przy gruntowych czy w najlepszym przypadku szutrowych drogach Etiopii są niczym autostrady – ocenia podróżnik. – Problemy potęgują się w czasie pory deszczowej. A w planach mieliśmy przecież podróż na jeszcze bardziej fascynujące, ale i bardziej dzikie południe kraju.
Po krótkim odpoczynku w hotelu rządowym, jak szumnie nazywano lokum odpowiadające standardom dwugwiazdkowego hoteliku w Bieszczadach w latach 60., zaplanowali wyjazd następnego dnia rano. Wieczorem kolacja. – Po kilku dniach jedzenia spaghetti lub zupy pomidorowej o różnej konsystencji zamarzyliśmy o potrawie mięsnej – wspomina pan Darek. – W menu zauważyłem baraninę. Podana, miała nieco podejrzany zapach, ale skusiliśmy się. Nad ranem Adam dostał wysokiej temperatury i biegunki.  Co robić? O pomocy lekarza mogliśmy zapomnieć, a wyjazd o 9 rano. Zaryzykowaliśmy wyjazd licząc, że problem minie sam.
Rano podróżnicy zapakowali się na dwa jeepy z napędem na cztery koła. To niezbędne minimum, aby myśleć o poruszaniu się po bezdrożach Etiopii w porze deszczowej. Dolegliwości  Adama jednak nie mijały, a do pokonania – około 500 kilometrów błotnistymi drogami. – W pewnym momencie przewodnik, widząc męki syna, zatrzymał się na stacji benzynowej, przyniósł wiadro zimnej wody i wylał mu na kark. Po półgodzinie, nie mogłem uwierzyć, jak ręką odjął.
Dotarli do Arba Minch, przepięknie położonej miejscowości nad dwoma jeziorami Chamo i Abaya. W niepozornie wyglądającej restauracji kulinarna niespodzianka – ryba z rusztu o nazwie tilapia. – Czegoś tak pysznego nie jadłem nigdy w życiu. Zrekompensowaliśmy sobie wszystkie kulinarne porażki – ocenia nasz podróżnik.
W parku narodowym Mago podróżników przywitały… pawiany.  – Odszedłem na kilkanaście kroków od samochodu, czekając na Adama, który pobiegł do obozowiska po kamerę, kiedy nagle usłyszałem ostrzegawczy szept przewodniczki: „Darek, nie ruszaj się”. Rozejrzałem się nieco zaniepokojony i zobaczyłem wokół siebie kilkanaście włochatych sylwetek. Pawiany przyglądały mi się badawczo przez chwilę, ja – na wszelki wypadek, pamiętając rady doświadczonych podróżników – przede wszystkim starałem się zachować spokój. Po chwili widząc, że nic złego się nie dzieje, powoli zacząłem wycofywać się do samochodu – wspomina pan Darek. „Mogło być groźnie” – odezwała się przewodniczka, uświadamiając wszystkim, że pawiany, jeśli są głodne, mogą być bardzo groźne dla ludzi.
Ruszyli w kierunku rezerwatu, do jednego z najbardziej izolowanych terenów Etiopii – wioski plemienia Mursi. Plemienia, które zostało odkryte przez białych dopiero w XX w. Nawet dziś ich kontakty ze światem zewnętrznym są dość ograniczone. Pozostawanie w izolacji sprawia, że trudno im się porozumieć nawet z sąsiednimi plemionami, nie mówiąc o białych. Na  szczęście nasi podróżnicy mieli przewodnika, który znał miejscowy dialekt.
Charakterystyczne dla Mursi są gliniane lub drewniane krążki, które kobiety noszą w dolnej wardze, dzięki czemu plemię zasłużyło na pogardliwą nazwę „Kacze Dzioby”. Nie bardzo wiadomo, jaka jest geneza tej ozdoby. Prawdopodobnie pochodzi z czasów handlu niewolnikami, kiedy kobiety szpecąc się, unikały niewoli. Jednak to, co nie podobało się handlarzom niewolników, zaczęli cenić miejscowi kandydaci na mężów. Obecnie krążek jest przede wszystkim wyznacznikiem statusu, urody i wartości kobiety. Jeśli dziewczyna nosi większy krążek, narzeczony musi zapłacić większą ilością sztuk bydła jej rodzicom.
Po przebyciu kilku kilometrów od bramy parku podróżnicy ujrzeli zdumiewający widok – drogą szło dwóch kompletnie nagich mężczyzn z… karabinkami AK 47 na ramionach. Byli pijani, być może dlatego zignorowali przybyszów. Jednak w  wiosce nie było już tak sielankowo. Samochód otoczyła grupa agresywnych, półnagich podchmielonych i uzbrojonych ludzi. – Są naprawdę niebezpieczni – ocenia Dariusz Rodecki. – Dwa lata temu na ich żądanie nie zatrzymało się małżeństwo Australijczyków. Zostali ostrzelani z broni maszynowej i zginęli.
Mursi nie pozwalają robić sobie zdjęć, chyba że za pieniądze. Każdy strzał migawką ma swoją cenę. Kiedy nie chce im się dać pieniędzy, robi się bardzo nieprzyjemnie. Gryzą, drapią i próbują wyrywać podręczne rzeczy. Dlatego wstęp do rezerwatu możliwy jest tylko z uzbrojonym przewodnikiem. Cóż jednak może jeden człowiek, nawet uzbrojony, przeciw bandzie wyposażonej w „kałachy”? I skąd nowoczesna broń  w rękach ludzi, nawet przez okoliczne plemiona uważanych za dzikusów? Karabinki szmuglują przez granice z Sudanem. Używają ich głównie w walkach z okolicznymi plemionami. Stawką jest bydło.
Mursi warunkowo pozwalają się fotografować, ale w żadnym wypadku filmować. – Kiedy już wyjeżdżaliśmy z wioski, nie mogłem sobie odmówić przyjemności i postanowiłem zrobić, w miarę dyskretnie, choć krótkie ujęcie. Po dosłownie kilku, kilkunastu sekundach samochód otoczyła zgraja wojowników, zaczęła trząść samochodem, a my usłyszeliśmy zgrzyt przeładowywanych karabinków. Sytuację rozładował przewodnik. Zaczął coś wyjaśniać i po chwili zgraja odstąpiła. Odetchnęliśmy, kiedy wyjechaliśmy z wioski.
W drodze powrotnej w pewnym momencie samochód szczelnie oblepił rój much. – Tse-tse – poinformował ze spokojem przewodnik. – W panice, pamiętając perypetie Stasia i Nel, szczelnie pozamykaliśmy wszystkie okna – wspomina pan Darek. – Podczas postoju, o dziwo, tse-tse gdzieś zniknęły. Ruszyliśmy, znów się pojawiły. Na szczęście za bramą parku śmiercionośnych much już nie spotkaliśmy.
Po traumatycznych przeżyciach w wiosce Mursi podróżnicy liczyli na spokojną noc i wypoczynek w swoich namiotach. Daremnie. – Obudziliśmy się nad ranem... w wodzie. Dosłownie. Dopadła nas tropikalna ulewa. Wszystko pływało. Przemoczeni do suchej nitki, po ciemku ładowaliśmy sprzęt i bagaże na samochody. O śnie nie było już mowy.
Powrót to prawdziwe „niedźwiedzie mięso”. Obładowane ludźmi i sprzętem, ciągle w strugach deszczu jeepy zatrzymywały się co kilkaset metrów, tonąc po osie w błotnistej mazi. – Pchaliśmy je ze świadomością, że do miejsca przeznaczenia mamy ponad 50 kilometrów. Przepiękna perspektywa – wspomina mimo wszystko zadowolony  podróżnik, dodając na zakończenie, że gorylom w Ugandzie na pewno nie odpuści.

Piotr Piorun
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Wróć do