Reklama

"Upał, pył i eksplozje – wspomnienia z Iraku"

31/01/2019 00:00

Nie milkną echa wojny w Iraku. Konflikt trwa, kolejne wybuchy, strzelaniny, ofiary. Przyzwyczailiśmy się już do tych wiadomości. Od lat to samo. Kilkanaście dni temu światowe serwisy informacyjne obiegła wiadomość o krwawym zamachu w Bagdadzie. Wciąż gdzieś tam głęboko w głowie  słyszę odgłos eksplozji. Ponad rok temu spędziłem w Iraku wraz z polskimi żołnierzami 5 tygodni. Wyjazd był nie tylko wielkim wyzwaniem dla mnie jako reportera fotografa, ale przede wszystkim sprawdzianem siebie samego, swojej odwagi, wytrzymałości, wrażliwości.

Po kilku miesiącach oczekiwania odebrałem telefon z Ministerstwa Obrony Narodowej. Leciałem wraz z grupą około 30 podoficerów transportowcem casa. Tuż przed odlotem dostałem stopery do uszu. Warkot silnika turbośmigłowego był ogłuszający. Nie dało się porozmawiać nawet z najbliższym sąsiadem. Po 10 godzinach samolot wylądował na lotnisku w bazie Delta. Kiedyś lądowały tu myśliwce żołnierzy Saddama Husajna. 
Pozostały po nich wielkie betonowe bunkry na końcu pasa startowego.  Na płycie lotniska czekało na nas niezbędne wyposażenie. Dostałem hełm, kewlarową  amerykańską kamizelkę kuloodporną z ceramiczną płytą na wysokości serca oraz podstawowe środki opatrunkowe. Na żołnierzy czekały poza tym automaty i amunicja. Uwagę wszystkich przykuł przejeżdżający niedaleko samochód. Na przyczepce leżał nieduży bezzałogowy samolot zwiadowczy – coś na kształt szybowca z silnikiem i zestawem sprzętu służącego do obserwacji  powierzchni ziemi. Zabroniono robienia zdjęć. Jak zwykle tłumaczono to względami bezpieczeństwa. Nieopodal lądowiska w powietrzu unosił się biały sterowiec z kamerami obserwującymi otoczenie.
Chciałem zrobić zdjęcie trzem żołnierzom siedzącym na pikapie. Gdy podniosłem aparat wszyscy jak na komendę zasłonili sobie twarze. Wolą być anonimowi, bo jak się potem okazało, niektórzy oszukują swoje rodziny mówiąc, że są na misji np. w Kuwejcie. Do kolejnej docelowej już bazy Echo Camp leciałem helikopterem. Lot okazał się świetną okazją do zobaczenia kawałka Iraku. Kraj poprzecinany jest kanałami irygacyjnymi, susza daje się tu we znaki. Niskie budynki w miasteczkach zbudowane są z glinianych cegieł, belek i blachy falistej. Stada baranów i kóz nieustannie poszukują pożywienia na wyschniętej ziemi. Na pustynnych rejonach mieszkają koczownicy – Beduini. Żyją w rozłożystych namiotach hodując zwierzęta. Każdy z 2 helikopterów był ubezpieczany przez 2 ciężkie karabiny. Na szczęście spomiędzy budynków nie strzelał żaden snajper. Tylko dzieci machały na pozdrowienie. Po ponad godzinnym locie dotarłem na miejsce. W bazie koło Diwanii obowiązywał czerwony alarm, czyli stan podwyższonej gotowości bojowej. Kilkadziesiąt minut wcześniej na teren bazy spadły pociski moździerzowe. Należało być ubranym w kamizelki kuloodporne i hełmy. Zakwaterowano mnie w pokoiku w małym domu po żołnierzach Saddama Husajna. Poza oknem wypchanym workami z piaskiem miałem metalową pryczę i krzesełko. Przez pierwszych kilka nocy coś nie dawało mi spokojnie spać. Rano budziłem się z czerwonymi plamkami na skórze. Okazało się, że w pokoiku mam pustynne pchły. Trzeba było do nich przywyknąć. Polscy żołnierze mieszkali w klimatyzowanych, blaszanych barakach chronionych przed odłamkami przez piasek i betonowe mury. Bunkry i schrony były co kilkadziesiąt metrów. Do dyspozycji była siłownia, biblioteka, świetlica z internetem, pralnia, amerykański sklepik, zakład fryzjerski, salon gier komputerowych i ping– pong. W potężnym namiocie była stołówka. Każdego dnia do wyboru było kilkadziesiąt dań, wszystko z amerykańskich mrożonek – od krabowych nóżek po potrawy kuchni włoskiej i meksykańskiej. Pod ścianą stały stoiska z lodami, ciastami i owocami. Od pierwszych dni zacząłem intensywnie jeździć na patrole. Kilkakrotnie z grupą patrolująca zwaną Baby – Jagi jeździłem pancernymi hamerami do tzw. slumsów. W zrujnowanych koszarach mieszkało kilkadziesiąt rodzin. Zawoziliśmy im wodę i żywność. Raz przyjechała ciężarówka wypełniona materacami. Szybko zbiegł się spory tłum ludzi. Początkowo wydawanie przebiegało spokojnie. Szybko jednak Irakijczycy zaczęli wspinać się na przyczepę wyrywając sobie dary. Nie pomogły strzały w powietrze. Uspokoiło się dopiero, gdy skończyły się materace. Z grupą Cimic zajmującą się rozwożeniem pomocy humanitarnej jeździłem do szkół, przedszkoli i szpitali. Transportowaliśmy książki, tornistry, leki. Raz pojechaliśmy do odległej wioski nadzorować wydawanie nawozów sztucznych. Na placu zebrało się około 100 rolników. Wszyscy ubrani w charakterystyczne płaszcze, rodzaj koszuli sięgającej do kostek oraz kraciaste chusty na głowach. Grupa ochrony obstawiła wszystkie drogi dojazdowe. Irakijczycy byli uśmiechnięci i uprzejmi, a   mimo to żołnierze  ostrzegali, bym nie oddalał się nigdzie samemu. Mogłem zostać porwany. Iraccy rebelianci mają w zwyczaju ucinać na żywo nożem głowy sojusznikom Amerykanów. Na koniec zostaliśmy zaproszeni przez miejscowego szejka na ucztę. Spora modlitewna salka pękała w szwach. Wprost na podłodze siedzieli sami mężczyźni. Kobiety w tej kulturze trzymają się z boku, nie mogą bez opieki spotykać się z obcymi. Na dywanach rozłożone były misy z ryżem i baraniną, bulion, owoce, woda i placki podpłomyki. Nigdy nie zapomnę pewnego październikowego poranka. Nie pamiętam co mnie wtedy gwałtownie przebudziło – czy wycie syren alarmowych, czy odgłos pierwszej eksplozji. Pomimo przeszkolenia byłem przerażony i zagubiony. Wiedziałem, że to nie trening, byliśmy realnie bombardowani. Działa się wówczas mechanicznie, trzeba uciekać do najbliższego schronu. Uchyliłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Na dworze było jeszcze szaro, nagle powietrze rozdarła kolejny wybuch, 50 metrów dalej w szczyt betonowego muru uderzył pocisk moździerzowy. Uniósł się obłok dymu i ognia. Wskoczyłem pod łóżko i przytuliłem się do ściany. Zapomniałem o schronie, na moim podwórku latały odłamki. Czas traci na znaczeniu, minuty zamieniają się w godziny. Świadomość atakowana jest przez dziesiątki myśli, trudno je pozbierać do kupy. Człowiek zachowuje się jak zwierze; ucieczka, schronienie, oczekiwanie. Tego dnia spadło na bazę 15 pocisków moździerzowych, na szczęście rannych było tylko 6 osób. Po odwołaniu alarmu na miejsce ostrzału zaczęli schodzić się ciekawscy. Wielu żołnierzy ubranych było tylko w same slipki, tak siedzieli w schronach wyrwani ze snu. Odłamki poprzebijały szyby, opony, podziurawiły ściany kontenerów, anteny satelitarne, zbiorniki na wodę. Jeden z baraków mieszkalnych podziurawiony był jak sito. Jego mieszkańcy byli szczęściarzami – chwilę wcześniej schronili się w bunkrze.
Najtragiczniejszy dzień nastąpił 2 tyg. później. Czekałem z grupą bośniackich saperów na wyjazd z bazy. Wyjazd opóźniał się, żołnierze na bramie nie pozwalali na wyjazd, kazali czekać. Przez samochodowe radiostacje podano informację, że polski patrol wjechał na minę pułapkę w pobliskim mieście Diwanija. 1 Polak zginął 4 są ranni. Tego dnia odwołano wyjazdy. W powietrze wzbiły się szturmowe helikoptery Apache. Kumulacyjne miny pułapki były największym zagrożeniem dla ostatnich kontyngentów. Wybuchały wielokrotnie koło przejeżdżających transporterów patroli. Były ukryte na poboczach, często przysypanie śmieciami. Miały za zadanie wystrzelić w kierunku żołnierzy– rozgrzane kawałkami miedzi, które przepalały pancerze. Sporo zachodu kosztowało mnie dostanie się na pokład bojowego helikoptera MI-24. Wszystkie moje wyjazdy w teren były uzgadniane z 2 podoficerami pracującymi w biurze prasowym. To oni szukali dla mnie wolnych miejsc w patrolach. MI-24 (zwany latającym czołgiem lub krokodylem z uwagi na kształt) budził respekt wśród miejscowych. Lataliśmy nad Diwaniją dając tzw. pokaz siły. Pierwsze pół godziny fotografowałem poprzez małe okienko, kolejne – walczyłem z własnym żołądkiem. Przeciążenia były odczuwalne, śniadanie podchodziło do gardła. We wtorki w kontenerze sanitarnym postawionym pomiędzy 2 bramami przyjmowani byli iraccy cywile. Już od wczesnych godzin rannych tłum ludzi czekał przed zasiekami z drutów kolczastych. Po sprawdzeniu dokumentów i obszukaniu kolejno byli przyjmowani. Polskiemu doktorowi i pielęgniarkom towarzyszył tłumacz. Rodzice przynosili poparzone dzieci, starsi przychodzili z różnorodnymi schorzeniami, często nieuleczalnymi. Niektórzy symulowali chorobę, chcąc po prostu wyłudzić lekarstwa i witaminy.
W październiku ubiegłego roku zakończyła się po ponad 5 latach polska misja wojskowa w Iraku. Zginęło 22 żołnierzy i 2 dziennikarzy.

Marcin Osman
 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do