
Jak już kiedyś pisałam, stare kultury i pozostałe po nich starocie to mój konik. Machu Picchu, Chichen-Itza, azteckie piramidy słońca i księżyca, Parthenon, Colosseum, no i oczywiście piramidy w Gizie – to pożywienie dla mojej wyobraźni, że nie wspomnę o takiej perełce, jak Jerozolima. A więc Egipt, Egipt i już! – zapadło postanowienie kolejnej podróży
Formalności w kaliskim biurze podróży zostały załatwione szybko i sprawnie, i dzień wylotu był tuż-tuż. Jeżeli chodzi o organizację, postanowiłam, że nie pisnę słowa na „nie” (chociaż tu i ówdzie możnaby było, ale nie po to się jedzie na wakacje, aby szukać dziury w całym). Pochwalę natomiast kurtuazję pracowników biura, jak również profesjonalizm naszego egipskiego opiekuna, który zupełnie nieźle mówił po polsku (i po angielsku) i na imię miał coś tak podobnie do herbaty Assam. Wylecieliśmy z ponurego, zachmurzonego i zimnego Poznania i po czterech godzinach lotu Sharm-el-Sheikh powitał nas cieplutkim słoneczkiem, lazurową wodą i kołyszącymi się na wietrze palmami. No i cóż więcej trzeba do szczęścia? Nikt też nas nie podstawił pod ścianę z powodu naszych amerykańskich paszportów. Jedyną reakcją urzędników rządowych i straży granicznych było czasami uniesienie brwi i pytanie: American? Na co odpowiadałam: Polish American, po czym następowało pełne zrozumienia kiwnięcie głowy urzędnika.
Załatwienie pokoju w hotelu poszło jak po maśle; magiczny czar dwudziestodolarówki spowodował, że przydzielony nam pokój z widokiem na... kulawą palmę i cztery ściany sąsiednich budynków został szybko i sprawnie zamieniony na inny, tym razem z widokiem na morze oraz miasto u podnóża skarpy, a nawet dostaliśmy stoliczek i krzesełka do posiedzenia na ganeczku na zewnątrz. W tym miejscu proszę, aby żadne biuro podróży nie poczuło się powyższym urażone, bo zwyczaj takowy jest praktykowany na całym świecie. Każdy chce żyć, a że podobno miesięczne wynagrodzenie obsługi hotelowej to około 500 funtów egipskich (czyli około 95 dolarów), to sama też bym tak robiła, będąc na ich miejscu.
Nie zamierzam opisywać zalet i przywar egipskiego kurortu ani nie chcę zabawić się w przewodnika turystycznego, bo na pewno co drugi kaliszanin już tam był; chcę natomiast podzielić się moimi obserwacjami socjalno-społecznymi. A więc pierwsze, co rzuca się w oczy i w uszy, to wszechpanująca obecność Rosjan (a może Ukraińców) i języka rosyjskiego. Od biura turystycznego, poprzez Araba z kramiku wyłożonego dywanami, do kelnera w restauracji – wszędzie można rozmówić się po rosyjsku. Nawet restauracyjne jadłospisy są w trzech językach: arabskim, rosyjskim i angielskim. Ciekawostki natury obyczajowej, wynikające z tego potopu rosyjskiego, są (jak dla mnie) komiczne. No bo jak tu nie uśmiechnąć się na widok dwudziestoparoletniej piękności, która odziana w majteczki-sznurek i buciki na 10-centymetrowych obcasikach maszeruje plażą, a obok niej pan z uśmiechem prosto z „Jamesa Bonda”; uśmiechem kapiącym 18- karatowym złotem. No bo jak tu nie uśmiechnąć się na widok 45-50-letniej piękności, która przechadza się plażą z papierosem w ustach i której więcej niż obfite kształty wylewają się ze skąpego kostiumu kąpielowego. A już do rozpuku można się uśmiać z umieszczonej wysoko na ścianie budynku reklamie pewnej restauracji rosyjskiej, która to reklama składa się z portretu Lenina i jeszcze jednego jakiegoś wąsatego osobnika; nie jestem tylko pewna, czy to Stalin, czy może Marks, oraz z następującego napisu w języku rosyjskim: CCCP (czyli ZSRR), Rossija wozwraszczajsia (Rosjo, wróć!). Reklama ta znajduje się po lewej stronie, idąc drugą główną ulicą Naama Bay w stronę Old Market w Sharm-el-Sheikh. A może ten śmiech do rozpuku powinien nam zamrzeć na ustach? Przecież politycznie rzecz biorąc, toż to prawie ich – Rosjan – kraj.
Jeżeli natomiast chodzi o tubylców, tzn. Arabów, to jestem pełna podziwu dla ich adaptowania się do sytuacji. Że gadają po rosyjsku, można zrozumieć (patrz powyżej), ale że gadają po polsku – tego się nie spodziewałam. Powiedziano mi, że w związku z rozkwitem turystyki z Polski w Kairze powstały szkoły języka polskiego, gdzie kształcą się całe rzesze pracowników biur turystycznych i nie tylko. A że egipska wiza pracownicza jest podobno prawie niemożliwa do otrzymania, więc cała obsługa turystów leży w rękach tubylców. Oczywiście wszędzie w miejscach pracy widać tylko mężczyzn. Jedyne kobiety pracujące zarobkowo, które zauważyłam, wydawały (czytaj: sprzedawały) papier toaletowy w cuchnących toaletach. Obrazek skądinąd swojski, bo czasy polskiej babci klozetowej nie tak znowu odległe.
Obserwowałam, ile tylko mogłam, te arabskie kobiety, bo chciałam zrozumieć sens ich życia; bo one niby takie poniewierane, pozakrywane i w ogóle zniewolone. Doszłam do wniosku, że one takie same, jak i ja, czy inne przedstawicielki rodzaju żeńskiego, tylko tyle, że moda u nich troszkę inna. To prawda, że większość kobiet nosi chustki na głowie, a niektóre zakrywają się od stóp do głów, zostawiając tylko wąskie szparki na oczy. Ale też i prawdą jest, że poniżej tej chustki widać modne bluzeczki, sweterki, dżinsy i inne atrybuty mody zachodniej. Widziałam rodziny arabskie spacerujące z dziećmi, widziałam młode pary zakochanych, gdzie dziewczyna w kolorowej chustce na głowie trzymała czule pod rękę chłopaka, widziałam grupę starszych kobiet, które ubrane w tradycyjne arabskie stroje trzymały w wytatuowanych dłoniach fajkę wodną, czyli shisha’ę, siedząc wygodnie na kanapkach i dywanach w beduińskiej restauracji. Żadna z wyżej wspomnianych kobiet nie wyglądała na nieszczęśliwą czy sponiewieraną. Z racji babskiej solidarności, ogromny ciężar spadł mi więc z serca i postanowiłam zająć się obserwacjami większej rangi, czyli polityczno-obyczajowymi.
Oczywiście mam na myśli bliskiego sąsiada Egiptu: Izrael. Szybciutko tylko napomknę o diametralnie różnych warunkach sanitarnych na przejściu granicznym w Toba (po stronie Egiptu bardzo be-be) – Eilat (po stronie Izraela bardzo czyściutkie) w drodze do Jerozolimy, przelecę wicherkiem nad kwestią kawy w izraelskim przydrożnym zajeździe, która kosztuje 4 USD, mignę informacją o samochodach Narodów Zjednoczonych, patrolujących ulice izraelskiego miasta granicznego Eilat i o samolotach bojowych F-16, które widziałam przelatujące po izraelskim niebie, i zatrzymam się dopiero nad postawą naszych przewodników po Jerozolimie. Ponieważ jechaliśmy z wycieczką składającą się w 90 proc. z turystów rosyjskojęzycznych, naszej małej grupce pozostałojęzycznych przydzielono przewodnika Palestyńczyka, który mówił po angielsku, resztą wycieczki zajął się przewodnik pochodzenia rosyjsko--żydowskiego. Oczywiście pokazano nam mur oddzielający część palestyńską miasta od części żydowskiej, oczywiście padło mnóstwo pytań na ten temat. Podczas gdy nasz Palestyńczyk taktownie odpowiedział, że nie jego rolą jest udzielanie informacji o naturze politycznej, jego rosyjskojęzyczny kolega oznajmił, że nie ma państwa o nazwie Palestyna, jest tylko państwo o nazwie Izrael. Technicznie… może to i prawda, ale czy ta informacja winna być w programie przewodnika turystycznego? Ciekawa jestem zdania czytelników na ten temat. Z innych ciekawostek egipsko-izraelskich dodam jeszcze, że na żadnej z mapek Półwyspu Synaj, umieszczanych w broszurkach turystycznych, nie widziałam zaznaczonego państwa Izrael; po prostu go nie ma.
Zbliżam się już do końca tego studium na temat zachowań ludzkich na półwyspie Synaj i na koniec zachowałam perełkę. Otóż nocą służba hotelowa zabija insekty w ten sposób, że specjalnym urządzeniem rozpyla nad trawami i krzakami smugę dymu o zapachu chemikalii. W dniu naszego wyjazdu w Sharm-el-Sheikh rozpoczynały się pokazy lotnicze i samoloty, wykonując różne figury w powietrzu, pozostawiały za sobą smugę różowego dymu, który układał się w litery lub kształty. Jadąc na lotnisko obserwowaliśmy, jak osiem samolotów wykonywało skomplikowane akrobacje, jednocześnie „rysując” dymem pętle, koła i inne kształty. Jeden z mężczyzn jadących z nami na lotnisko tak to skomentował: „o, patrzcie, te komary to nawet w dzień trują”. Biję się w piersi, że nie był to żart.
Skończył się mój pobyt w Egipcie, ale myślę, że wybiorę się tam jeszcze raz. A dla czytelników, którzy się też tam wybierają, mam takie dwie rady: po pierwsze, w Kairze po obejrzeniu piramid i Sfinksa proszę się kazać zawieźć do Umarłego Miasta – są to slumsy kairskie, gdzie mieszka prawie 5 mln ludzi i gdzie zwały śmieci zalegają ulice; a po drugie, absolutnie nie wolno zapomnieć o zabraniu „żołądkowej gorzkiej” lub zwykłej „czystej” – bo to jedyne lekarstwa, które zapobiegają „zemście faraona”, czyli nieżytowi jelit spowodowanym zmianą flory bakteryjnej, czego osobiście doświadczyłam.
Eleonora Serwanski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie