
W latach 90. wielu nie zdążyło go nawet zapamiętać. Potem wgryzał się w Kalisz powoli, nie zawsze chciany, nie przez wszystkich lubiany, ale wierny jak kochanek. Nagroda aktorska na tegorocznych Kaliskich Spotkaniach Teatralnych wreszcie ustawiła go w świetle reflektorów, czyli – we właściwym świetle
Na Michała Wierzbickiego artystyczna iskra padła już w dzieciństwie, choć on woli tego tak nie nazywać. – Sam sobie produkowałem książeczki. Pisałem i sam je ilustrowałem. Najczęściej było to science fiction. Potem ukrywałem te książeczki przed rodzicami, bo uważałem, że to jest coś strasznie wstydliwego. W drugiej czy trzeciej klasie szkoły podstawowej robiliśmy spektakl na Dzień Matki. Pani podzieliła nas na grupy i każda grupa miała napisać sztukę. Oczywiście najpierw trzeba było ją wymyślić. To było coś takiego, że wiosna przychodzi do lasu, budzi świat do życia, zwierzęta się cieszą i wchodzimy w szczęśliwe miesiące. Robiliśmy do tego lalki, rzecz jasna z pomocą pani. W klasie była scenka, kurtynka, był jakiś zły borsuk czy zły wilk. Występowałem tam jako jeden z dwóch narratorów. To była chyba pierwsza moja rola. Mieszkałem wtedy we Wrocławiu i chodziłem do szkoły położonej blisko wytwórni filmowej. Bardziej interesowałem się grą w piłkę, ale mama namówiła mnie na zdjęcia próbne w tej wytwórni. Zjechało się półtora tysiąca dzieci z całej Polski, z czego wybrano dwunastkę, w tym mnie. Tak powstawał film „Tajemnica starego ogrodu” na podstawie „Awantury w Niekłaju” Edmunda Niziurskiego. Grali w tym filmie m.in. Wiesław Gołas i Bogusz Bilewski, a obok nich my, chłopcy szukający skarbów w starym lesie. To było pomiędzy czwartą a piątą klasą. Spędziliśmy dwa miesiące na planie filmowym. Mieszkaliśmy w Książu, przy samym zamku. W tym filmie wpadałem do jeziora i byłem topiony. To były najbardziej czarodziejskie wakacje w moim życiu. Mieliśmy stawki jak dorośli. Za dzień zdjęciowy dostawaliśmy 600 zł. Ta kwota wtedy była warta mniej więcej tyle, ile dziś. Przez dwa miesiące zarobiłem okrągłą sumkę, za którą chciałem sobie kupić motorówkę. Na szczęście ojciec mi to wyperswadował, bo gdzie mielibyśmy nią pływać? We Wrocławiu po Odrze?...
Na studia aktorskie dostał się od razu po maturze. Wkrótce potem zagrał epizod w filmie „Jańcio Wodnik” w reż. Jana Jakuba Kolskiego, u boku Franciszka Pieczki i Bogusława Lindy. Dziś bagatelizuje ten fakt, ale było to jego drugie, a pierwsze „dorosłe” zetknięcie z planem filmowym. Studia szybko dobiegły końca i trzeba było podjąć decyzję, co dalej. – Stając się studentem, nie wyjechałem na studia, tylko zostałem tam, gdzie mieszkałem – we własnym mieście. Wyjazd to było coś, co moi koledzy ze studiów już znali, a ja jeszcze nie. Wcześniej chciał mnie zatrudnić Zbigniew Lesień we wrocławskim Teatrze Współczesnym, ale ostatecznie do tego nie doszło. Potem mieliśmy propozycje z kilku teatrów, ale tamtejsze spektakle jakoś nam się nie podobały. Jadąc do Kalisza, nie wiedziałem, dokąd jadę. Jedyne co mnie z tym miastem łączyło, to mój kolega z roku, Przemek Dąbrowski, który był kaliszaninem. A w Kaliszu grano wtedy „Parady” Potockiego w reż. Śmigasiewicza. To nie był wybitny spektakl, ale zgrabnie zrobiony i tak jakoś przypadł mi do gustu. Dyrektor Jan Buchwald też rozmawiał z nami sympatycznie. Więc przyjechaliśmy: Iza Szela, Jarek Witaszczyk i ja, a po roku dołączył jeszcze Zbyszek Antoniewicz…
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie