Reklama

Wspomnienia nauczycieli: najstarsza kaliska nauczycielka

31/01/2019 00:00

Wspomnienia Józefy Wasik, 103-letniej kaliskiej nauczycielki

– Nie słucham już radia ani telewizji. Tyle wiem o świecie, co mi mądrzy ludzie powiedzą. Żal mi dzieci. Zawsze były takie kochane i dobre. Teraz podobno w gimnazjum dziewczynki się malują – mówi pani Józefa Wasik. Ma 103 lata i jest najstarszą nauczycielką w Kaliszu.

Stutrzyletnia babuleńka jest dziś krucha i delikatna jak najsubtelniejsza dziewczynka. Cieniutka przezroczysta skóra, jasnoniebieskie oczy. Dobre i niewinne. Już prawie nie chodzi, słabo widzi i słyszy. Dużo śpi. Budzi się na kilka godzin, potem zmęczona zasypia. Śni o swoich ukochanych górach, w których spędziła dzieciństwo, tęskni za siostrami, które dawno umarły. – A Walercia to żyje? – dopytuje rozbudzona. Szybko wraca do rzeczywistości. Bez trudu przypomina sobie kolejne okresy swego ponadstuletniego życia. Rozmowa jest dla niej wysiłkiem.

Takie kochane i dobre
Pani Józefa siedzi skulona w fotelu. Kruszynka. Obok niej córka Teresa. – Zbliża się Dzień Nauczyciela, jest Pani najstarszą nauczycielką w mieście – wyjaśniam cel wizyty. W oczach staruszki natychmiast pojawiają się łzy. – Jak uczyłam w szkole, byłam szczęśliwa i zadowolona. Kochałam dzieci. Były takie kochane i dobre. Tak ładnie się uczyły – mówi. Pani Terenia łapie mamę za rękę. – Nie denerwuj się, wszystko dobrze! –Mama szybko się wzrusza – wyjaśnia. – Nigdy nie rozumiałam, dlaczego w szkole dzieci bili, ja nigdy nie biłam, a jak odchodziłam na emeryturę, to wszystkie płakały – dodaje seniorka i spogląda na wazon. Kilka dni temu jedna z uczennic przyniosła jej kwiaty. – Nieraz przyjeżdżają,uwierzy pani, uczennice nawet z innych miast, tak jak ostatnio ta pani z Ostrzeszowa. To bardzo miłe i wzruszające – mówi pani Teresa.

Mama najważniejsza!
Uczennice pani Józefy mają już wnuki. Nic dziwnego. Ich nauczycielka urodziła się w 1903 r. w Bieganicach k. Nowego Sącza. Austro--Węgry. Inny świat. Rodzice – prości, niezamożni. Matkę, wcześnie osieroconą, przygarnęła rodzina lekarska z Krakowa. Tam, niańcząc dzieci doktorstwa, nauczyła się czytać i pisać, zdobyła ogładę i wiedzę o świecie. Wyszła za mąż, przeprowadzili się z mężem na wieś. Urodziła 6 dziewczynek. – Bieda straszna, chodziło się boso, a pantofle były tylko do kościoła – mówi pani Józefa i zawiesza głos. Po chwili kontynuuje: – Tatuś pojechał do Ameryki za chlebem, a nas mama chowała... Ona była święta… Kochała dzieci. Miała 6 córek i dwie sieroty wzięła. Chłopca, co po śniegu boso latał, i dziewczynę, co dziad we worku na plecach nosił. Poszła w zimę do kościoła. Wieczór. Patrzy, po śniegu biega na boso chłopiec i pyta go: „Gdzie twój dom?”. Chłopiec mamę zaprowadził. Nie wiem, co tam zobaczyła, ale wzięła chłopca za rękę i przyprowadziła do domu. Został, aż do wojska poszedł. Inną zimę puka dziad po prośbie. Coś zapłakało z wora. Mama odchyla rąbek, a tam dzieciątko płacze. Mama je wzięła i zostało u nas, dokąd nie urosło. Kochała dzieci – ze łzami mówi seniorka. – Uważam, że ona była święta… – dodaje pani Józefa i robi krótką pauzę.

Ani ogień, ani woda…
– Dzieciństwo mama wspomina chętnie, bardzo lubiła się uczyć – opowiada pani Teresa. W monarchii Franciszka Józefa cesarska imienniczka miała ku temu możliwości. W szkołach w Galicji dzieci uczyły się po niemiecku i polsku. Mała Józia skończyła 4- letnią podstawówkę w Starym Sączu i poszła do 3-letniej szkoły przy klasztorze. Do nauki dziewczęta zaganiał ojciec: „Uczcie się dzieci dobrze, bo tego ani woda nie zabierze, ani ogień nie spali, majątek w kieszeni”. Mama zaczytywała się w religijnych książkach kupionych w kościele. Mała Józia przy niej z wypiekami na twarzy pochłaniała „Potop”. – Najbardziej lubiłam historyczne książki, jak nasi zwyciężali pod Wiedniem i z Krzyżakami – mówi. Wstąpiła do seminarium nauczycielskiego. Na przedmiot, który chciała wykładać, wybrała historię. – Jeszcze 10 lat temu mama czytała przez lupę i okulary – mówi córka. – A rok temu była świetnie zorientowana w polityce międzynarodowej – dodaje.

Niech pani o to nie pyta
Po I wojnie światowej w wolnej Polsce młoda Józia jak inne Stasie Bozowskie uczyła wiejskie dzieci. Wyszła za mąż za Józefa, nauczyciela matematyki i śpiewu, urodziła Terenię. Podczas II wojny małżonkowie wystarali się o wyjazd do Garwolina w Generalnej Guberni. Tam działały polskie szkoły, jedno z nich mogło uczyć. – Bieda była taka, że jak po wojnie ciasteczko zobaczyłam, to pytałam co to jest – wspomina pani Teresa. W rodzinie pojawiło się kolejne dziecko. Mała Józia. – Siostra ojca była boną w Warszawie u Żydów. Jej wychowanica była zagrożona. Biskup dał dziecku papiery i mama przygarnęła dziewczynkę. Miałam siostrzyczkę – uśmiecha się pani Teresa. Ukrywanie Żydówki rodzina ryzykowała życiem, ale Józia pacierz umiała i spała z Terenią w jednym łóżku. W 1943 r. Niemcy ogłosili, że organizują transport żydowskich dzieci do Palestyny. Za wysoką opłatą można było oddać dziecko bez konsekwencji straty życia. Bieda była, ale rodzina się postarała. Józia wsiadła do pociągu razem z innymi dziećmi. Na kolejnej stacji Niemcy wysadzili transport w powietrze. – Ale niech pani mamę o to nie pyta – zabrania pani Teresa.

Ich synkowie mają szóstki
Po wojnie Wasikowie przybyli do Wielkopolski. Na dawnych terenach Wartegau brakowało nauczycieli. Uczyli kolejno w Brudzewie, Kościelcu i Kaliszu. – Najpiękniejsze lata mojego życia były, jak uczyłam w szkole. Szkoła dała mi najwięcej szczęścia i zadowolenia. Kochałam dzieci i moją mamę, że nas tak wychowała – wyznaje seniorka i znowu zalewa się łzami. Te same łzy towarzyszyły jej, gdy odchodziła na emeryturę. W domu czekała na nią rodzina. Terenia urodziła właśnie pierwszego z trzech synów. Babcia zajęła się wnukami, pomagała córce. Prowadzała chłopców do szkoły, odrabiała lekcje. – Uczyli się na samych piątkach – przyznaje z dumą. – A teraz ich synkowie to już na szóstkach – dodaje. Mąż zmarł w 1994 r.

Trzeba dzieci kochać
Kiedy skończyła 100 lat, odwiedzili ją biskup i prezydent. Obaj ciekawi sekretu długowieczności. – Pytali czym się żywiłam, że tak długo żyję. A ja na to uczciwie: „Jadłam wszystko to samo, co moje siostry, a one tak długo nie żyły. Dużo warzyw, mięsa mało”. Nie lubiłam – mówi. Teraz jada głównie zmiksowane zupki, zawsze o stałej godzinie. – A ja myślę, że jedzenie nie jest ważne, tylko… miłość najbliższych – uśmiecha się pani Teresa i dodaje: – W rodzinie wielopokoleniowej ludzie mają inną starość. Mama miała zajęcie, opiekowała się wnukami, czuła się potrzebna. Cieszyła się z sukcesów wnuków. Jak poszli na studia, była szczęśliwa i czuła, że ma w tym swój udział. Miłość widać w łagodnych oczach pani Józefy i w uśmiechu Tereni miksującej mamie zupkę: – Jesteś już zmęczona? Zaraz zjesz obiadek... Na koniec pytam seniorkę, jaka cecha jest u nauczyciela najważniejsza. Odpowiedź jest prosta: – Trzeba kochać dzieci!
Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do