Reklama

Wulgaryzmy mnie krępują

31/01/2019 00:00

Ze sceną związana od 47 lat. Grała w teatrach w Warszawie, Koszalinie, Poznaniu, Zielonej Górze. O drodze do aktorstwa, życiu na walizkach, pracy w teatrze dawniej i dziś opowiada Krystyna Horodyńska

Czarno-biała fotografia. Pani Krystyna na pierwszym planie: Siedzi na schodach w skąpym body a`la Dietrich, prawą ręką uchyla melonik, lewą kładzie na piersiach w pozie przedwojennej gwiazdy z Hollywood. Ale to wszystko nic, kiedy spojrzymy na nogi… Mój komentarz jest tu zbędny. Gwiazda!

– Wcale nie zamierzałam zostać aktorką. Jako mała dziewczynka chciałam być lekarzem. Stwierdziłam nawet, że w białym mi do twarzy,  nie mogłam jednak znieść widoku krwi. W dzieciństwie fascynowali mnie również kowboje. Mama uczyła w liceum. Radziła: „Bądź nauczycielką”. Ja na to: „W życiu!” Więc mama złośliwie: „Idź na przetwórstwo!”. – „Co to jest?”. – „Będziesz robiła dżemy”. – „Nigdy!” – odpowiedziałam.
W klasie maturalnej znalazła swoje powołanie. Zapragnęła zostać konsulem. Szkoła konsularno-dyplomatyczna mieściła się w Gdańsku. – Myślałam: Dostanę się, skończę, a potem… myknę za granicę. Wychowałam się w bardzo antykomunistycznej rodzinie. Mama pod kołdrą słuchała Wolnej Europy, a ja jako dziecko opętana byłam obsesją ucieczki z kraju. Moja siostra również. W piątej klasie uciekła z koleżanką. Wzięły kanapki i po prostu wyszły. Była zima. Szły pieszo wzdłuż torów kolejowych w kierunku Gdańska, by tam wsiąść na okręt. 20 km od rodzinnego Inowrocławia zatrzymał je dróżnik. – „A wy dokąd, dziewczynki?” „Do Ameryki”. Zagroził, że jak nie podadzą numeru do rodziców, to zamknie je w piwnicy ze szczurami. Podały. Milicja przywiozła je do domu.

Kilka miesięcy przed maturą wysłała list wraz z CV do szkoły konsularnej do Gdańska. Papiery szybko odesłano z odmową przyjęcia i adnotacją: „element antysocjalistyczny”. – Ojciec brał udział w powstaniu warszawskim, potem dostał się do Armii Andersa. Jak wrócił do Polski w 1947 r., ciągle przychodziło do nas UB, a tata mówił: „Niech Hania i Krysia idą za mną, żebyście wiedziały, gdzie mnie zabierają” – wspomina. Z całej szkoły do ZMP nie należała tylko siostrzenica proboszcza i pani Krystyna. Jej siostra za namową dyrektorki w tajemnicy przed ojcem zapisała się do związku tuż przed maturą. Chciała studiować medycynę. Dopięła swego, ale bez ZMP mogła o tym zapomnieć. – Po maturze wpadłam w panikę. Połowa czerwca, a ja, „element antysocjalistyczny”, nie mam dokąd pójść. Zostałam na lodzie. Otwieram informator, szukam kierunku, gdzie nie ma fizyki i matematyki, i nie patrzą na pochodzenie. Poza tym potrzebowałam uczelni z łatwym egzaminem, żeby się zdążyć przygotować – wyznaje. Do szkoły aktorskiej wymagano wiersza i fragmentu prozy. Na egzaminie do krakowskiej PWST wprawiła profesorów w osłupienie. – Dlaczego takie straszne tematy? To są tematy dla chłopców – dziwiła się komisja. Recytowała fragment Sienkiewicza, jak nabijają na pal Azję Tuchajbejowicza i równie wstrząsający fragment, jak Sementu w labiryncie szuka wyjścia z „Faraona” Prusa. – Chciałam, żeby było dobrze, dramatycznie – wtrąca. Było nawet świetnie. Komisja nie mogła wyjść z szoku. Nieśmiało zaproponowała, żeby powiedziała coś weselszego. Mówiła „Żonę Wacia” Gałczyńskiego. Została przyjęta.

Po skończeniu szkoły na etat w krakowskim teatrze nie było szans. – Dziś teatr stawia na młodych. Młodzi, młodzi, młodzi. Przyklej wąsy i młody gra starego! Wówczas Ofelię grały czterdziestolatki – ubolewa. Miała propozycję pracy w teatrze w Gnieźnie, jednak wcześniej wyszła za mąż za krakusa – człowieka, dla którego Kraków był najpiękniejszym miastem na świecie. – Mąż wymyślił, że zaangażujemy się do Tarnowa, bo zawsze bliżej. Umówiliśmy się z dyrektorem. Ten, na moje nieszczęście, był wyjątkowo niski. Liliput, do tego trochę seplenił. Wiedziałam, że przepadłam. – „Niech pani wstanie” – poprosił. – „Uuu, jaka pani duża!” Propozycja była taka: „Przyjmę małżeństwo, ale wtedy gaża będzie niska; jeśli pan pójdzie sam – gaża będzie wyższa”.
Mąż poszedł do Tarnowa, a żona do Zielonej Góry. On wdał się w romans, ona wniosła o rozwód. On przeniósł się do Warszawy, do teatru Studio, ona została w teatrze w Zielonej Górze. Ponownie wyszła za aktora. Urodziła 2 dzieci. Ledwo się zadomowiła, dostała propozycję pracy w teatrze w Koszalinie. Wyjechała na rok. – Co się wtedy człowiek najeździł! Pakowało się walizki, dzieci pod pachę i w drogę! – wspomina. W Zielonej Górze zagrała główną rolę w spektaklu Jarosława Abramowa „ Dno nieba” – muzycznej sztuce o aktorach chałturszczykach. Na premierę przyjechał dyrektor Teatru Polskiego z Poznania. Był zachwycony. Tak wylądowała w Poznaniu. – Grałam tam cały sezon, po czym zaproponowano mi etat. Mąż w żadnym wypadku nie chciał się przenieść. Uwielbiał Zieloną Górę. Wróciłam. W tym momencie zadzwonił do mnie Abramow. – „Napisałem nową sztukę. Wystawiamy ją w Warszawie w teatrze Scena na Targówku. Przyjeżdżaj!” Pojechałam. Po przesłuchaniu dyrektor mówi: – „Wie pani co, mnie się nie opłaca brać pani gościnnie. Chce pani etat?” – Nie mogłam odmówić. 

Ze Sceny na Targówku przeniosła się do teatru Syrena. Grała m.in. z Hanką Bielicką. Mogłaby tam zostać, ale znienacka z Kalisza do Warszawy malutkim samochodzikiem, który jej nazajutrz ukradli,  przyjechała Kaja Kubalska. – Co ty będziesz siedziała w Warszawie, przyjedź do Kalisza! – nalegała. Kaję pani Krystyna poznała w Koszalinie. – To był egzemplarz! Osobowość! Poznałyśmy się pracując razem przy sztuce z reżyser Barbarą Fijewską, która się na Kaję uwzięła. Na próbach trzy razy pod rząd kazała jej chodzić z jednego kąta sceny na drugi. Za czwartym razem Kaja się wściekła. Rzuciła scenariusz, poszła do garderoby, zadzwoniła do Zielonej Góry i zaangażowała się do tamtejszego teatru. Tam zakolegowałyśmy się na dobre.
Osobowość pani Kai była tak silna, że koleżanka uległa namowom. W 1989 r. pani Krystyna przyjechała do Kalisza. Miasto spodobało się jej bardzo. Jeszcze bardziej teatr. – W warszawskiej Syrenie były same tańce i śpiewy, tu mogłam grać więcej ról dramatycznych. Choć z tym było różnie…W „Balladynie” grałam styraną życiem matkę. Miałam scenę, gdy wchodzę do pałacu córki poskarżyć się na jej okrucieństwo. W pałacu trwała uczta. Biesiadnicy siedzieli za ogromnym stołem, tyłem do widowni. Ja wchodziłam przodem do nich i do widza. Za stołem siedział Jacek Jackowicz. Nie było przedstawienia, żeby nie zrobił mi jakiegoś żartu. Błagałam: „Jacuś, nic mi nie rób”, a on a to wkładał sztuczne zęby i nimi kłapał, albo przyczepiał długie kolczyki lub puszczał na stół nakręcane zabawki. Z trudem powstrzymywałam śmiech. Ciągle opowiadałam o tym siostrze, a ona na to: „A co w tym jest śmiesznego?” Aktora na scenie rozśmieszy byle co! Kiedyś w teatrze była tradycja zielonych przedstawień. Jak grało się ostatni spektakl, specjalnie robiło się kawały. Każdy się przygotowywał, publiczność wiedziała i specjalnie przychodziła na taki spektakl. Dziś ta tradycja zaginęła – mówi. Czyżby teatr spoważniał?
Na pewno się bardzo zmienił. Gdy pani Krystyna zaczynała pracę, na większości polskich scen królowała klasyka i dramaturgia międzywojenna: Szaniawski, Bałucki. Najważniejsze było słowo. – Dykcja, wiersz, średniówka – to były świętości! Na studiach przez cztery miesiące wałkowałam „A jak poszedł król na wojnę” Konopnickiej. To był ośmiozgłoskowiec. Na średniówce trzeba było lekko zawiesić głos, ale bardzo subtelnie i delikatnie, tak, aby zachowany był rytm i rym, i sens wiersza – wspomina. Dziś deklamacja to anachronizm. W dawnej świątyni słowa mówi się współczesnym językiem pełnym grypsów i wulgaryzmów. – Nie jestem przeciwna uwspółcześnianiu sztuk. Eksperymenty widziałam już na studiach, np. u Grotowskiego, choć to zupełnie co innego. Jednak razi mnie współczesny teatr. Nie znoszę wulgaryzmów, one mnie po prostu krępują. Nie podoba mi się jak aktor – zamiast do publiczności – mówi do kamizelki. Jako widz nie lubię scen w ciemności. Chcę widzieć twarz aktora, jego oczy, a dziś nie ma sztuki bez dymu! Kiedyś grało się inaczej. Nie mogło jednocześnie dwóch aktorów siedzieć na scenie. Jak chłopak nie miał co zrobić z rękami, to palił papierosa albo trzymał ręce w kieszeni. Dziewczęta kręciły loki. Kto dziś na to zwraca uwagę? Nikt. Może to i dobrze. Świat się zmienia. Jak chodziłam do szkoły w czasie okupacji, to miałam tylko rysik i tabliczkę; dziś są komputery.

Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do