Reklama

Wyścig Pokoju w Kaliszu

02/06/2017 14:16

I znowu wybył nam kolega maj – chciałoby się sparafrazować słowa znanego onegdaj szlagieru. W rzeczy samej – kończy się miesiąc uznawany niezmiennie za najpiękniejszy, kojarzony z nasileniem pozytywnych uczuć, z tym najgłębszym i najpiękniejszym włącznie. A dodatkowo – miesiąc kwitnących kasztanów, miesiąc matur, miesiąc pochodów, a w grodzie nad Prosną jeszcze miesiąc z kolejnymi edycjami Spotkań Teatralnych, które to dwa ostatnie tematy wspominaliśmy już w naszym cyklu. A dzisiaj o jeszcze innym majowym wspomnieniu sprzed niemal pół wieku, obecnie już nieco wyblakłym...

Oto bowiem w maju ruszał wtedy kolarski Wyścig Pokoju. Impreza z jedynie wówczas słuszną ideologią w tle, organizowana – jak to formalnie ogłaszano – przez trzy, rzecz jasna bratnie, organy prasowe wiodących partii: w Polsce – „Trybunę Ludu”, w Czechosłowacji – „Rude (czyli czerwone – przyp. aut.) Prawo”, a w N.R.D – „Neues Deutschland”. I tylko spora odległość sprawiła pewno, że w tak zacnym gronie nie znalazła się sowiecka „Prawda”, a jednym z miast etapowych, obok Warszawy, Pragi i Berlina, nie była też Moskwa. Choć – zdaje się – nieco później i to kardynalne niedopatrzenie próbowano naprawić i jeden z wyścigów (1985 r.) zawitał pod Kreml (że nie wspomnimy o tym, jak to rok później – mimo wybuchu w Czarnobylu – kolarze ścigali się również po Ukrainie). Artykuł nie ma być jednakowoż kroniką tej imprezy i sukcesów w niej Polaków (a było ich sporo), skupimy się raczej na mniej oficjalnych okolicznościach jej rozgrywania no i – rzecz jasna – na kaliskim wątku tej „wielogonki mira” (tak nazwa wyścigu wybrzmiewała po rosyjsku).
Pierwsze skojarzenie to puste ulice miast w porze zakończenia etapów. To była naprawdę niezwykle popularna impreza, a kiedy dodatkowo tryumfy w niej zaczęli święcić polscy kolarze (zwłaszcza Szurkowski i Szozda w pierwszej połowie lat 70.), nie było siły, żeby kogoś odciągnąć sprzed telewizora. A wcześniej, nim kolarze pojawiali się w „bramie stadionów” (tak zwykle awizował końcówkę etapu komentator – wyścigi wówczas rzeczywiście najczęściej kończyły się na stadionach), cała Polska nasłuchiwała, jak tam idzie naszym na trasie. Co pół godziny w radioodbiornikach rozlegał się charakterystyczny sygnał-melodyjka i reporter informował chłonny wieści ludek o sytuacji na trasie. Najczęściej tenże reporter (długo charakterystycznym i „przypisanym” do tych zawodów redaktorów był Bogdan Tuszyński) przekazywał meldunek z towarzyszącego kolarzom motocykla, później już z bardziej komfortowego samochodu, a czasem – by zaspokoić ciekawość kibiców – wznosił się w powietrze (słynne: „łączymy się z helikopterem”). Choć kiedyś, w chwili szczerości, jeden ze sprawozdawców opowiedział, jak to pora kolejnego meldunku na żywo „złapała go” sączącego pienisty napój w gospodzie (maj był wtedy upalny, a czeskie piwo – wiadomo). Co było robić – reporter zaczął swoją „wielką improwizację”, opowiadając z podnieceniem (piwo pewno zrobiło swoje) mniej więcej w ten deseń: „widzę tę wspaniałą, różnokolorową kawalkadę kolarzy, wśród nich migają mi białoczerwone koszulki Polaków, ktoś wodą z bidonu polewa sobie głowę, jakże pięknie wyglądają, wbijając się klinem w zielone pola, stają na pedałach podczas podjazdów...” itd. itp. itd. Stres wywołany niepewnością, czy aby akurat w tym czasie nie doszło akurat do jakieś wielkiej kraksy czy ucieczki, niwelowany był nowym kuflem „prazdroja” i… jakoś wszystko grało.
Druga rzecz to liczne anegdoty związane z rywalizacją. Niby nie podawane oficjalnie przez tychże reporterów, ale mocno krążące w „drugim obiegu”. A to jak Królak Ruskiemu w stadionowym tunelu przyłożył pompką, a to o „niezdrowej” rywalizacji dwóch naszych największych gwiazd, a to o lapsusach językowych złotoustych reporterów („Szurkowski cudownym dzieckiem dwóch pedałów”; „proszę państwa, cały czas pada od piętnastu minut...”), a to o tym, jak cała szóstka (tyle liczyły drużyny) którejś egzotycznej ekipy, i tak zajmująca zwykle miejsca w ogonie, „zaparkowała” rowery przed mijaną gospodą i udała się sprawdzić osobiście i dogłębnie ofertę tejże.
No i polskie podwórka. Redakcje drukowały listy startowe, młodsza młodzież męska (a pewno czasem nie tylko męska) kompletowała odpowiednio wcześniej kapsle (po swoich oranżadach i tatusiowych piwach), „ubierała je” w papierowe kółka w barwach danej reprezentacji, dodawała tam numery (a było co zbierać – w Wyścigu Pokoju rywalizowała czasem blisko dwusetka cyklistów) i zaczynała się rywalizacja pstrykanych kapselków.
– Krawężniki, murki, wymalowane w „trasy” piaszczyste i asfaltowe powierzchnie wyobrażały drogi i bezdroża, po których ścigali się prawdziwi kolarze i w ten sposób podwórkowe wyścigi pokoju wypełniały dzieciakom czas – tłumaczy pan Sławomir Szymański i zastanawia się, czy dzisiejsza dzieciarnia umiałaby zorganizować sobie taką zabawę?
Wróćmy jednak do „prawdziwego” wyścigu, a konkretnie do etapu, którego metę zorganizowano w naszym mieście. Był to rok 1975 – XXVIII edycja wyścigu, a meta X etapu z Głogowa do Kalisza znajdowała się na stadionie Calisii przy Łódzkiej. W skład komitetu organizacyjnego kaliskiej części weszli najważniejsi miejscowi natable. Wydano Odezwę (!) do społeczeństwa miasta, w której zaapelowano o zachowanie ostrożności i szacunku w związku z zaszczytem…, przygotowano bogaty program imprez towarzyszących. Na trasie przejazdu przez miasto, czyli na Rogatce i na tarasie „belwederu” (Złoty Róg), dziarsko przygrywały dęte orkiestry zakładowe, a w oczekiwaniu na przyjazd kolarzy wypełniony po brzegi stadion mógł oglądać ceremonię zakończenia Małego Wyścigu Pokoju (dla adeptów sztuki) i – dla odmiany – otwarcia Spartakiady Młodzieży (z atrakcyjnymi pląsami równie atrakcyjnych kaliskich licealistek), mecz piłki nożnej Kalisz – Cottbus, pokaz akrobacji samolotowych i spadochronowych. Atrakcji bez liku – ponad trzy godziny oczekiwania minęły jak z bicza trzasnął i wreszcie przez tłumy przechodzi podniecony szmer: „już jadą”. Peleton przyprowadza, jakżeby inaczej, wtedy nie było na niego silnego, Szurkowski. Ale – czy nasz mistrz jechał za szybko, czy pan porządkowy w z wielkiego wzruszenia nie był wstanie wykonać właściwego ruchu wskazującego ramieniem lewym – dość, że rozpędzony Szurkowski nie skręcił w porę z ulicy w bramę stadionu i w ten sposób stracił szansę na zwycięstwo etapowe. Wykorzystał to, odnosząc zwycięstwo etapowe radziecki kolarz Walerij Lichaczow, co pewno – choć nikt nie śmiał dać tego po sobie poznać – troszeczkę zmąciło radosny nastrój tego popołudnia. Drugi był Włoch Giuseppe Martinelli, trzeci Stanisław Szozda. Kaliskie wyrzuty sumienia stonował na szczęście fakt, że Szurkowski i tak wygrał wówczas cały wyścig.
Ciekawe wspomnienia z tego dnia ma pan Zbigniew Hofman, wówczas uczeń III LO. Był on – jak większość kawalerów tej szkoły – przydzielony do „opieki” nad wylosowanym kolarzem i jego sprzętem, już po minięciu mety. – Trafił mi się zawodnik rumuński. By łatwiej nawiązać nić porozumienia, wcześniej podszkoliłem się z języka rumuńskiego i nauczyłem się kilku zwrotów. Wśród nich – do dziś pamiętam – było coś w rodzaju „Vrei să se spele?” i „Vrei o bere?”, co miało oznaczać „czy chce pan iść pod natrysk”, „czy napije się pan piwa”. I w ogóle nie przeszkadzało mi, że wówczas ani natrysku, ani tym bardziej piwa nie byłem mu w stanie zagwarantować. Stresowałem się za to okrutnie, czy w peletonowym tłumie odnajdę mojego Rumuna i na czas troskliwie okryję go przygotowanym kocem, podam coś do picia (ale nie piwo), wręczę jakiś proporczyk i odprowadzę na miejsce zbiórki (niestety, nie na podium – widać mój zawodnik nie był championem). Ale udało się wszystko nieźle, a satysfakcji dodatkowo dostarczył nam fakt, że ów majowy dzień, jak i kilka go poprzedzających (trzeba było „próbować”) były czasem wolnym od nauki.
I tak się zakończyło to „majowe święto” A.D. 1975. Gwoli ścisłości należałoby uzupełnić, że Kalisz był też kilkakrotnie – począwszy już od okresu międzywojennego – etapowym miastem kolarskiego Wyścigu Dookoła Polski. W latach, których dotyczy nasz cykl, ta impreza była jednak zdominowana i „stłamszona” przez Wyścig Pokoju, prestiż zyskała dopiero pod koniec ubiegłego wieku i obecnie to ten wyścig (a nie Wyścig Pokoju, który zresztą w 2006 r. zakończył swój żywot) jest najważniejszą imprezą kolarską w Polsce. Może i o niej nazbiera się za kilka lat garść wspomnień?

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do