Reklama

Z głębokości wołam do Ciebie...

23/03/2024 06:00

 Remont Kanonickiej powoli dobiegł końca. I bardzo dobrze – arteria, na której mijają się kaliszanie – miłośnicy historii, kawiarniano-restauracyjnego życia i… wizyt w Urzędzie Miasta (to Ci z Głównego Rynku) z amatorami zakupów pietruszki i topowych wdzianek (to z kolei Ci z Rynku Nowego) nabrała nowego blasku. Zagadką pozostaje jedynie dość strome zejście z podwyższonej w wyniku remontu powierzchni ulicy do kaliskiej katedry. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie – traktowane dosłownie zawołanie z początku psalmu 130 sugerowało Żydom sytuować wejścia do wielu synagog poniżej poziomu otaczającego je terenu. Są tacy, którzy zastanawiają się, czy aby owej praktyki nie zastosowano w przypadku naszego, zdecydowanie jednak katolickiego, kościoła św. Mikołaja. No, nie. Więc co? Czyżbyśmy w ostatnich tygodniach znów tak nagrzeszyli (czego nie można wykluczyć), że dobry Bóg przypomniał sobie o klątwie rzuconej na tą świątynię osiem wieków temu i postanowił ją pogrążyć o… parę włosów? Ale po kolei…

Kiedy w połowie XIII w. lokowano Kalisz na obecnym miejscu, jednymi z pierwszych budowli były dwa kościoły – wybudowana z inicjatywy bł. Jolanty świątynia franciszkańska oraz fundowany przez jej małżonka księcia Bolesława Pobożnego – istnieje również hipoteza, iż fundacja pochodziła z rąk Henryka Brodatego – kościół p.w. św. Mikołaja. Nawiasem mówiąc, ów święty nie tylko przynosi grzecznym dzieciom prezenty a niegrzecznym rózgi ale jest też patronem m.in. podróżujących (o czym przypominam przyjezdnym turystom zwiedzającym katedrę) no i kupców. Można by sądzić, że to wyraz pragmatyzmu ówczesnych kaliszan – tworzące się wówczas miasto żyło w dużej mierze z handlu więc dobrze było zaskarbić sobie przychylność tego świętego. Oczywiście to tylko niepoważna spekulacja, wróćmy do tematu zasadniczego. 
Świątynia budowana była w kilku etapach. Być może pierwsze prace budowlane rozpoczęto już nawet w roku 1253 – a więc cztery lata przed przyjętą datą lokacji miasta. Świątynię zlokalizowano na skraju ówczesnego miasta w pobliżu fortyfikacji co miało na celu wzmocnienie obronności murów miejskich. Do 1300 r. ukończono budowę ścian i szkarp prostokątnego, dwuprzęsłowego prezbiterium. 
No i teraz zaczyna się nasza historia. W I poł. XIV w. jednym z proboszczów – wówczas diecezjalnego – kościoła był krewki Mikołaj, który chyba w dziejach kościoła niezbyt się chwalebnie zapisał. Kazimierz Miechowita tak to opisuje: „Mikołaj (proboszcz) uniesiony zemstą na kilku rzezimieszków, którzy kucharkę jego zanurzyli w wodzie cuchnącej, ciął jednego z nich szablą i zabił. Z bojaźni uciekł niezwłocznie z Kalisza opuściwszy parafię, stało się to 14 kwietnia 1358 r.” 

Dwa miesiące później król Kazimierz Wielki, za zgodą arcybiskupa gnieźnieńskiego i przełożonego opactwa kanoników regularnych laterańskich (bo przyjęli regułę św. Augustyna a w Rzymie administrowali parafią na Lateranie) Panny Marii na Piasku we Wrocławiu sprowadził do opuszczonej parafii kanoników ze wsi Męka pod Sieradzem. I tak nasz prześwietny kościół stał się na pięć wieków ich kościołem zakonnym. Za haniebny czyn proboszcza karę wyznaczyły też niebiosa. Od tej pory świątynia zapadała się jakoby każdego roku o jeden… włos. I tu doszliśmy do sedna sprawy ale nim pospekulujemy „w temacie” – jeszcze parę słów o wielebnych ojcach i braciach.

Można by rzec, że kanonikom laterańskim (nieraz pada też zwrot lataraneńskim – tak czy owak ów epitet jest niezbędny, by odróżnić zakonników od duchownych – już niekoniecznie zakonnych – posiadających kościelną godność kanonika) w Kaliszu się na początek udało – weszli, w odróżnieniu od kilku przybyłych później do naszego miasta zakonów, w czekającą już na nich świątynię. Oczywiście była ona w skromnej jeszcze postaci i kanonicy przez kolejne wieki rozbudowali ją i doprowadzili do dzisiejszej, wspaniałej postaci, musieli też pobudować (stający do dzisiaj) klasztor. Dodatkowo – w tamtym XIV w. ojcowie i bracia nie mieli, z dwoma wyjątkami (franciszkanów i duchaków), w Kaliszu jeszcze zakonnej konkurencji. Mówiąc między nami – i później starali się bardzo, by im taka konkurencja za bardzo nie urosła. Byli choćby najbardziej przeciwni osiedleniu się u nas reformatów – tym bardziej, że tym „przydzielono” tereny na Wrocławskim Przedmieściu w sąsiedztwie kościółka św. Trójcy, którego gospodarzami byli właśnie… kanonicy.

Niechętnym okiem patrzyli też na konkurencję w zakresie prowadzonych parafii. Aż po wiek XX byli jednymi z dwóch administratorów parafii w Kaliszu (jeśli nie liczyć leżących jeszcze długo poza miastem Rypinka i Dobrzeca). W związku z czym z jedynym „konkurentem” – kolegiatą N.M.P. nie zawsze układało się im sielankowo. Już w  1428 r. wznowili spór o kształt granic parafii w konsekwencji czego arcybiskup Wojciech Jastrzębiec nadał ¾ terenu miasta parafii św. Mikołaja, a ¼ parafii Najświętszej M.P. W 1441 r. Wincenty Kot, arcybiskup gnieźnieński, podniósł ich świątynię do godności kolegiaty zakonnej. Przywilej okazał się źródłem kolejnych nieporozumień. Najpierw laterańczycy uchylali się od obowiązku uczestniczenia w organizowanej przez kościół Wniebowzięcia NMP procesji Bożego Ciała. Kiedy zaś w 1685 r. przymuszono ich dekretem do asysty, nie pokazywali się na niej inaczej niż w rokietach. Była to niewątpliwa obraza dla kolegiaty, bo akurat tego przywileju, typowo kanonickiego, kapituła kolegiacka jeszcze wtedy nie miała. Prowokacja  stała się przedmiotem specjalnego śledztwa. „Dowcipni” laterańczycy wyszli z niego obronną ręką twierdząc, że robią to wyłącznie... z braku białych ornatów. Kapituła tłumaczenie przyjęła, choć opisujący ten spór sto lat później ks. kanonik (konkurencyjnej) kolegiaty kaliskiej Piotr Kobyliński, sprawę podsumował: „Tak to samolubstwo i zazdrość nawet ubioru, aż do ołtarzy sięga”. Także w dziedzinie gospodarczej ojcowie z ulicy Kanonickiej (wówczas – św. Mikołaja) potrafili dbać o swoje – prowadząc spory browar unikali jak mogli płacenia z tego tytułu danin i podatków – co stawiało ich w stosunku do świeckiej konkurencji w pozycji uprzywilejowanej. 

Lecz żeby nie było przecież tylko o nich źle. W pierwszym okresie pobytu zarówno przełożeni jak i większość kaliskich zakonników to  byli Niemcy. Ale dość szybko skład narodowościowy mieszkańców naszego klasztoru zaczął się stawać coraz bardziej polski. Po stu latach przełożonym został już Polak Tomasz Pierzyna z Kalisza, a do zakonu wstępowało coraz więcej Polaków. Zakonnikom czującym coraz ściślejsze związki z polskimi mieszkańcami naszego grodu udało się wyłamać spod jurysdykcji zniemczonego duchowieństwa wrocławskiego a reformy i aktywność zakonu w życiu religijnym Kalisza sprawiły, że w 1441 r. klasztor kaliski uznano za samodzielny. Zauważmy też, że w murach klasztoru znalazła siedzibę pierwsza kaliska szkoła parafialna. Kanonicy zaskarbili sobie chyba sympatię i wdzięczność kaliszan skoro ci, w obliczu perspektywy… rozbiórki kościoła przez Prusaków w czasie ich panowania w Kaliszu po II rozbiorze Polski, murem (nomen omen) stanęli przeciwko realizacji tego „projektu” i kościół – jak i zakonników w Kaliszu zachowano. Kościół i klasztor cieszył się także przychylnością niebios – w czasie wielkiego pożaru w 1792 r. – te obiekty, jako jedne z nielicznych w tej części miasta, ocalały. A mnie dodatkowo ojcowie zaimponowali poczuciem humoru (patrz sprawa procesyjnych strojów) i skłonnością do niewinnych konfabulacji. Twierdzili na przykład całkiem poważnie, że przechowują u siebie relikwie: Hilarego, Hermy, Faustyna, Pacyfika, Eleuterii, Nazariusza, Cedonii, Hiacynta, Damazego, Amatiego, Euzebiusza, Kalpodiusza i Anastazji. Słysząc o takim arcybogatym zestawie wizytator diecezjalny dostał nagłego ataku kaszlu, którym zakrył grymas świętego powątpiewania. No, ale mimo niepodważalnych atutów, w 1810 r. dumny zakon został skasowany i w kaliskim kościele  historia zatoczyła koło – stał się on na powrót kościołem diecezjalnym. A blisko dwa wieki później – jak wiemy – najważniejszą świątynią diecezji. Matką jej kościołów – katedrą.

Wracając do sprawy zapadania się świątyni – to wcale nie tak z tym było. To nie kościół się zapada ale teren wokół niego podnosi. Początkowo samoczynnie – przecież w dziejach miasta wiał nie tylko wiatr historii ale i ten dosłowny, powodujący nawiewanie warstw gruntu. Był też czynnik – powiedziałbym – antropogeniczny. Kaliszanie budowali (i poprawiali – obecna sytuacja z Kanonicką) wokół ulice podnosząc ich poziom, poza tym przypomnijmy, że pierwotnie wokół świątyni znajdował się cmentarz i w czasie jego likwidacji trzeba było to co po nim zostało przysypać. Zresztą podniesienie poziomu gruntu to zjawisko występujące i w innych częściach miasta – w czasie współczesnych już remontów odsłaniano ukryte pod ziemią niższe poziomy dawnych domów m.in. w okolicach Grodzkiej, na podniesienie poziomu nawierzchni ulicy Sukienniczej narzekali kaliszanie, których dotychczasowa okna na parterze stały się nagle oknami… suteryn. W podobnym duchu kontratakowali magistrat – mobilizujący do poprawienia wyglądu zabudowy (brzydkiej – to fakt) na Złotym Rogu – jej właściciele Oppenheimowie. Złożyli oni skargę na władze miasta, które ze szkodą dla nich podwyższyły poziom ulicy. 

Chyba więc obecne kolejne obniżenie poziomu wejścia w stosunku do ulicy nie wynika z tego, że znowu coś nabroiliśmy (patrz rzekoma klątwa) a poza tym – to konstatacja dla malkontentów – poziom życia a przynajmniej spacerowania po Kanonickiej jednak się tym samym podniósł. A żeby nie było (znów nomen omen) przyziemnie – całość zakończę strofą poetycką jaką kościół pokanonicki obdarzył kiedyś Adam Chodyński: „Tyś dla Kalisza wspaniała skarbnica,
W której on złożył ośmiu wieków dzieje,
I patrzył w twoje – a ty w jego lica,
Przyjmując modły a dając nadzieje”. 

Piotr Sobolewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do