
Remont Kanonickiej powoli dobiegł końca. I bardzo dobrze – arteria, na której mijają się kaliszanie – miłośnicy historii, kawiarniano-restauracyjnego życia i… wizyt w Urzędzie Miasta (to Ci z Głównego Rynku) z amatorami zakupów pietruszki i topowych wdzianek (to z kolei Ci z Rynku Nowego) nabrała nowego blasku. Zagadką pozostaje jedynie dość strome zejście z podwyższonej w wyniku remontu powierzchni ulicy do kaliskiej katedry. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie – traktowane dosłownie zawołanie z początku psalmu 130 sugerowało Żydom sytuować wejścia do wielu synagog poniżej poziomu otaczającego je terenu. Są tacy, którzy zastanawiają się, czy aby owej praktyki nie zastosowano w przypadku naszego, zdecydowanie jednak katolickiego, kościoła św. Mikołaja. No, nie. Więc co? Czyżbyśmy w ostatnich tygodniach znów tak nagrzeszyli (czego nie można wykluczyć), że dobry Bóg przypomniał sobie o klątwie rzuconej na tą świątynię osiem wieków temu i postanowił ją pogrążyć o… parę włosów? Ale po kolei…
Kiedy w połowie XIII w. lokowano Kalisz na obecnym miejscu, jednymi z pierwszych budowli były dwa kościoły – wybudowana z inicjatywy bł. Jolanty świątynia franciszkańska oraz fundowany przez jej małżonka księcia Bolesława Pobożnego – istnieje również hipoteza, iż fundacja pochodziła z rąk Henryka Brodatego – kościół p.w. św. Mikołaja. Nawiasem mówiąc, ów święty nie tylko przynosi grzecznym dzieciom prezenty a niegrzecznym rózgi ale jest też patronem m.in. podróżujących (o czym przypominam przyjezdnym turystom zwiedzającym katedrę) no i kupców. Można by sądzić, że to wyraz pragmatyzmu ówczesnych kaliszan – tworzące się wówczas miasto żyło w dużej mierze z handlu więc dobrze było zaskarbić sobie przychylność tego świętego. Oczywiście to tylko niepoważna spekulacja, wróćmy do tematu zasadniczego.
Świątynia budowana była w kilku etapach. Być może pierwsze prace budowlane rozpoczęto już nawet w roku 1253 – a więc cztery lata przed przyjętą datą lokacji miasta. Świątynię zlokalizowano na skraju ówczesnego miasta w pobliżu fortyfikacji co miało na celu wzmocnienie obronności murów miejskich. Do 1300 r. ukończono budowę ścian i szkarp prostokątnego, dwuprzęsłowego prezbiterium.
No i teraz zaczyna się nasza historia. W I poł. XIV w. jednym z proboszczów – wówczas diecezjalnego – kościoła był krewki Mikołaj, który chyba w dziejach kościoła niezbyt się chwalebnie zapisał. Kazimierz Miechowita tak to opisuje: „Mikołaj (proboszcz) uniesiony zemstą na kilku rzezimieszków, którzy kucharkę jego zanurzyli w wodzie cuchnącej, ciął jednego z nich szablą i zabił. Z bojaźni uciekł niezwłocznie z Kalisza opuściwszy parafię, stało się to 14 kwietnia 1358 r.”
Dwa miesiące później król Kazimierz Wielki, za zgodą arcybiskupa gnieźnieńskiego i przełożonego opactwa kanoników regularnych laterańskich (bo przyjęli regułę św. Augustyna a w Rzymie administrowali parafią na Lateranie) Panny Marii na Piasku we Wrocławiu sprowadził do opuszczonej parafii kanoników ze wsi Męka pod Sieradzem. I tak nasz prześwietny kościół stał się na pięć wieków ich kościołem zakonnym. Za haniebny czyn proboszcza karę wyznaczyły też niebiosa. Od tej pory świątynia zapadała się jakoby każdego roku o jeden… włos. I tu doszliśmy do sedna sprawy ale nim pospekulujemy „w temacie” – jeszcze parę słów o wielebnych ojcach i braciach.
Można by rzec, że kanonikom laterańskim (nieraz pada też zwrot lataraneńskim – tak czy owak ów epitet jest niezbędny, by odróżnić zakonników od duchownych – już niekoniecznie zakonnych – posiadających kościelną godność kanonika) w Kaliszu się na początek udało – weszli, w odróżnieniu od kilku przybyłych później do naszego miasta zakonów, w czekającą już na nich świątynię. Oczywiście była ona w skromnej jeszcze postaci i kanonicy przez kolejne wieki rozbudowali ją i doprowadzili do dzisiejszej, wspaniałej postaci, musieli też pobudować (stający do dzisiaj) klasztor. Dodatkowo – w tamtym XIV w. ojcowie i bracia nie mieli, z dwoma wyjątkami (franciszkanów i duchaków), w Kaliszu jeszcze zakonnej konkurencji. Mówiąc między nami – i później starali się bardzo, by im taka konkurencja za bardzo nie urosła. Byli choćby najbardziej przeciwni osiedleniu się u nas reformatów – tym bardziej, że tym „przydzielono” tereny na Wrocławskim Przedmieściu w sąsiedztwie kościółka św. Trójcy, którego gospodarzami byli właśnie… kanonicy.
Niechętnym okiem patrzyli też na konkurencję w zakresie prowadzonych parafii. Aż po wiek XX byli jednymi z dwóch administratorów parafii w Kaliszu (jeśli nie liczyć leżących jeszcze długo poza miastem Rypinka i Dobrzeca). W związku z czym z jedynym „konkurentem” – kolegiatą N.M.P. nie zawsze układało się im sielankowo. Już w 1428 r. wznowili spór o kształt granic parafii w konsekwencji czego arcybiskup Wojciech Jastrzębiec nadał ¾ terenu miasta parafii św. Mikołaja, a ¼ parafii Najświętszej M.P. W 1441 r. Wincenty Kot, arcybiskup gnieźnieński, podniósł ich świątynię do godności kolegiaty zakonnej. Przywilej okazał się źródłem kolejnych nieporozumień. Najpierw laterańczycy uchylali się od obowiązku uczestniczenia w organizowanej przez kościół Wniebowzięcia NMP procesji Bożego Ciała. Kiedy zaś w 1685 r. przymuszono ich dekretem do asysty, nie pokazywali się na niej inaczej niż w rokietach. Była to niewątpliwa obraza dla kolegiaty, bo akurat tego przywileju, typowo kanonickiego, kapituła kolegiacka jeszcze wtedy nie miała. Prowokacja stała się przedmiotem specjalnego śledztwa. „Dowcipni” laterańczycy wyszli z niego obronną ręką twierdząc, że robią to wyłącznie... z braku białych ornatów. Kapituła tłumaczenie przyjęła, choć opisujący ten spór sto lat później ks. kanonik (konkurencyjnej) kolegiaty kaliskiej Piotr Kobyliński, sprawę podsumował: „Tak to samolubstwo i zazdrość nawet ubioru, aż do ołtarzy sięga”. Także w dziedzinie gospodarczej ojcowie z ulicy Kanonickiej (wówczas – św. Mikołaja) potrafili dbać o swoje – prowadząc spory browar unikali jak mogli płacenia z tego tytułu danin i podatków – co stawiało ich w stosunku do świeckiej konkurencji w pozycji uprzywilejowanej.
Lecz żeby nie było przecież tylko o nich źle. W pierwszym okresie pobytu zarówno przełożeni jak i większość kaliskich zakonników to byli Niemcy. Ale dość szybko skład narodowościowy mieszkańców naszego klasztoru zaczął się stawać coraz bardziej polski. Po stu latach przełożonym został już Polak Tomasz Pierzyna z Kalisza, a do zakonu wstępowało coraz więcej Polaków. Zakonnikom czującym coraz ściślejsze związki z polskimi mieszkańcami naszego grodu udało się wyłamać spod jurysdykcji zniemczonego duchowieństwa wrocławskiego a reformy i aktywność zakonu w życiu religijnym Kalisza sprawiły, że w 1441 r. klasztor kaliski uznano za samodzielny. Zauważmy też, że w murach klasztoru znalazła siedzibę pierwsza kaliska szkoła parafialna. Kanonicy zaskarbili sobie chyba sympatię i wdzięczność kaliszan skoro ci, w obliczu perspektywy… rozbiórki kościoła przez Prusaków w czasie ich panowania w Kaliszu po II rozbiorze Polski, murem (nomen omen) stanęli przeciwko realizacji tego „projektu” i kościół – jak i zakonników w Kaliszu zachowano. Kościół i klasztor cieszył się także przychylnością niebios – w czasie wielkiego pożaru w 1792 r. – te obiekty, jako jedne z nielicznych w tej części miasta, ocalały. A mnie dodatkowo ojcowie zaimponowali poczuciem humoru (patrz sprawa procesyjnych strojów) i skłonnością do niewinnych konfabulacji. Twierdzili na przykład całkiem poważnie, że przechowują u siebie relikwie: Hilarego, Hermy, Faustyna, Pacyfika, Eleuterii, Nazariusza, Cedonii, Hiacynta, Damazego, Amatiego, Euzebiusza, Kalpodiusza i Anastazji. Słysząc o takim arcybogatym zestawie wizytator diecezjalny dostał nagłego ataku kaszlu, którym zakrył grymas świętego powątpiewania. No, ale mimo niepodważalnych atutów, w 1810 r. dumny zakon został skasowany i w kaliskim kościele historia zatoczyła koło – stał się on na powrót kościołem diecezjalnym. A blisko dwa wieki później – jak wiemy – najważniejszą świątynią diecezji. Matką jej kościołów – katedrą.
Wracając do sprawy zapadania się świątyni – to wcale nie tak z tym było. To nie kościół się zapada ale teren wokół niego podnosi. Początkowo samoczynnie – przecież w dziejach miasta wiał nie tylko wiatr historii ale i ten dosłowny, powodujący nawiewanie warstw gruntu. Był też czynnik – powiedziałbym – antropogeniczny. Kaliszanie budowali (i poprawiali – obecna sytuacja z Kanonicką) wokół ulice podnosząc ich poziom, poza tym przypomnijmy, że pierwotnie wokół świątyni znajdował się cmentarz i w czasie jego likwidacji trzeba było to co po nim zostało przysypać. Zresztą podniesienie poziomu gruntu to zjawisko występujące i w innych częściach miasta – w czasie współczesnych już remontów odsłaniano ukryte pod ziemią niższe poziomy dawnych domów m.in. w okolicach Grodzkiej, na podniesienie poziomu nawierzchni ulicy Sukienniczej narzekali kaliszanie, których dotychczasowa okna na parterze stały się nagle oknami… suteryn. W podobnym duchu kontratakowali magistrat – mobilizujący do poprawienia wyglądu zabudowy (brzydkiej – to fakt) na Złotym Rogu – jej właściciele Oppenheimowie. Złożyli oni skargę na władze miasta, które ze szkodą dla nich podwyższyły poziom ulicy.
Chyba więc obecne kolejne obniżenie poziomu wejścia w stosunku do ulicy nie wynika z tego, że znowu coś nabroiliśmy (patrz rzekoma klątwa) a poza tym – to konstatacja dla malkontentów – poziom życia a przynajmniej spacerowania po Kanonickiej jednak się tym samym podniósł. A żeby nie było (znów nomen omen) przyziemnie – całość zakończę strofą poetycką jaką kościół pokanonicki obdarzył kiedyś Adam Chodyński: „Tyś dla Kalisza wspaniała skarbnica,
W której on złożył ośmiu wieków dzieje,
I patrzył w twoje – a ty w jego lica,
Przyjmując modły a dając nadzieje”.
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie