
W XVIII stuleciu Kalisz, mimo wojewódzkiego statusu i tytułu miasta „jego królewskiej mości i Rzeczypospolitej”, przeżywał upadek. Życie w niewiele ponad 4-tysięcznym grodzie dostarczało jednak wielu atrakcji. Jedną z nich były spektakularne procesy sądowe
Sposób funkcjonowania sta-
ropolskich instytucji sądowych może przyprawić o zawrót głowy. Ponieważ społeczeństwo podzielone było na stany, inna władza ferowała wyroki w przypadku procesów szlachciców (sądy grodzkie), inna rozstrzygała sprawy szeregowych mieszkańców. Swoje oddzielne sądownictwo posiadali kaliscy Żydzi i Grecy. Jeśli spór dotyczył rzemieślników, mogli się oni zwrócić do sądów cechowych. Dodajmy do tego wpisaną w feudalizm nierówność i wynikające z tego zróżnicowanie prawa dla każdego wyodrębnionego stanu. Rolę najważniejszego organu Temidy dla mieszczaństwa spełniał samorząd poprzez wójta z trzema ławnikami. Wyższą instancję stanowiła rada miasta. Od lat 80. XVIII w., jeśli chodziło o dobro całego grodu, obywatel mógł apelować do magistratu (rada plus ława). Nie można też zapominać o konsystorzu, którego wyroki były uznawane i egzekwowane przez państwo. Prawdziwe problemy zaczynały się, kiedy spór przekraczał granice stanu, narodowości lub wyznania. A że ulubionym argumentem w „dyskusji” były obelgi i pięść, każda, nawet z pozoru niewinna rozmowa mogła się zakończyć długoletnim procesem. Wiele spraw, z którymi przyszło się zmierzyć kaliskiej Temidzie, dotyczyło problemów banalnych i błahych. Najczęściej wystarczało jedno mniej uprzejme słowo lub spojrzenie. Oto kaliska mieszczka już po zakupie dzbanka i krótkiej kłótni ze sprzedawczynią zwróciła towar ze słowami: Kiedy się waćpani nie podoba, to oddaj moje cztery grosze, bo to nie Koźminek, ale miasto Kalisz. Reakcja – potężny cios wymierzony pięścią między oczy. Sprawa w sądzie gotowa!
Formy pozwu
Procesowano się chętnie, bo skuteczność sądów była nikła. Przy bezwładzie państwa, wyegzekwowanie wyroku należało najczęściej do samego zainteresowanego. Problemy większego kalibru pozostawiano przedsiębiorczości mieszkańców. Przy okazji dochodziło do kłótni i bijatyk, dlatego uwagę sądu musiały zajmować sprawy o obrazę, stosowane jako forma dodatkowego „dopieczenia” przeciwnikowi. Rzecz zaczynała się od wniesienia pozwu zwanego manifestem. Mogło to wyglądać np. tak: pokrzywdzony, solennymi zalawszy się łzami, przeciwko N. N. zanosi manifest. Oczywiście strona poszkodowana starała się, aby najbłahsze zdarzenie urastało do rangi niebotycznego przestępstwa: Czyliż znajdzie (się) kogoś więcej nieszczęśliwym nad manifestantów (tj. składających skargę), którzy w kwiecie lat swoich młodości, mając od ojców pozostawiony majątek, a ten bez krzywdy bliźniego pomnażając, od zawistnej i chciwej (…) odpędzać muszą ręki? O, to dla manifestantów największa, w grunt serce przenikająca przykrość (…). W ujęciu dokumentów, znany z licznych procesów zabijaka, zmieniał się w łagodnego baranka: Czyliż kto od wieków świata sprawiedliwości został tak przesądnym (tj. osądzonym), aby poszukując własnego swego pokrzywdzenia i pragnąc mieć (…) usprawiedliwienie (tj. satysfakcję), sam zamiast dojścia (…) sprawiedliwości, przeciwnym został a okropnym, komedyi podobnym, ukarany wyrokiem. Proces był też niezwykle widowiskową okazją do popisania się własną elokwencją i kunsztem wymowy. W jednym z oskarżeń powoływano się na obrażony honor szlachecki i przywileje „Najjaśniejszych Królów Polski”. Rzecz byłaby może i typowa, gdyby nie sam przedmiot konfliktu – para skradzionych psów myśliwskich.
Pieniacze i chamscy funkcjonariusze sprawiedliwości
W czasach, kiedy zwracano się do siebie per „waszmość” (skrót od wasza miłość), obraźliwy charakter miało odezwanie „waszeć” lub „wasze”. Mniej grzecznym zwrotem był skrót „waść”. Repertuar staropolskich obelg zapisanych w księgach sądowych uderza różnorodnością, zadziwiając naszą epokę też przecież nie stroniącą od wypowiedzi wulgarnych i obraźliwych. S…syny, trutnie, łyczaki, kołtuniarze, hycle, szelmy, rakarze! Co chcemy, to z wami zrobimy! – takich słów używa szlachcic Szkudelski, awanturując się z organizatorami targu. Zaciekły proces, po pięciu latach od wniesienia oskarżenia, daleki był do zakończenia. Jedną z przyczyn poczucia bezkarności była niska skuteczność w egzekwowaniu wyroków. Co gorsza, zły wzorzec dawali ci, którzy winni świecić przykładem. Oto klasycznie chełpliwa wypowiedź „stróża prawa”, dyrektora policji miejskiej Walderowicza do żony dłużnika: Ja teraz mam moc nie tylko te przedmioty odebrać, ale i sukienkę z ciebie zdjąć. Był on człowiekiem wyjątkowo przekonanym o swojej nietykalności. Na zażalenie niejakiej Lipińskiej (w sprawie zresztą bezpośrednio go niedotyczącej) odpowiedź Walderowicza brzmiała: takimi pozwami u nas okna lepią. Wtórował mu instygator (odpowiednik dzisiejszego prokuratora) Łączkiewicz: takich pozwów możesz sto podłożyć pod siebie i na nich dobrze spać. Kiedy ten sam Łączkiewicz zaatakował ławnika miejskiego (czyli sędziego) Łęgowicza, prócz żelaznego „kosztura” w ruch poszły języki: Coś ty za pan, jaki twój majątek? Z kadukiem przyszedł, a z diabłem odejdziesz (…). Coś to tu za majątek do Kalisza przywiozł? W strzemieniu bat, w portkach kieski, a w trokach pieniądze. Tu z Buku (nazwa rodzinnej miejscowości pobitego) szelmów zbuków w Kaliszu nie potrzeba; są tu swoi rodacy, was przechodniów z Kalisza diabli pobiorą, a my swojacy zostaniemy. Przy innej okazji wspomnianemu Łęgowiczowi dowiedziono łapówkarstwo. Zdarzały się też niezwykle wyszukane formy obrażania. Kiedy Grek Anastazy Baranowski chciał obrazić kupca Jozefa Rogalskiego, w obecności wielu urzędowych osób wzniósł toast: Vivat Rogalski, szelma kanalia i złodziej! Poczucie braku odpowiedzialności dawała zwłaszcza wysoka pozycja społeczna: Mnie nie takie bagatele uchodziły i tego się nie obawiam. Com zrobił, to zrobił i tego się nie boję (…) – chełpił się syn prezydenta miasta, Jakub Podbowicz. Człowiek ten stał się jednym z największych pieniaczy i oszustów osiemnastowiecznego Kalisza. Gdy niejaki Górecki pozwał go przed sąd za fałszerstwo dokumentów i niepłacenie podatków, reakcja była natychmiastowa: Dla takiego, a takiego Góreckiego każę na plac forę piasku przywieźć i skończę z nim, a potymże mu każę mu szubienicę na czole wypalić. Kiedy po próbie uderzenia oskarżającego kryształową szklanicą, zagrożono Podbowiczowi sądem, miał on na ten temat wyrazić następującą opinię: U mnie pod korkami u buta jest, ani się go obawiam.
Kłótliwe niewiasty
Panom nie ustępują panie. Bohaterką głośnego sporu stała się żona Anastazego Baranowskiego – Angela. Jej sąsiad Andrzej Lipiński postanowił rozbudować swój dom, dostawiając do niego izbę i szopę. Niestety plan ten nie spodobał się pani Angeli, która uznała, że nowy budynek przekracza granice posesji. Zamiast szukać pomocy w sądzie, kobieta samodzielnie wkroczyła do akcji, przecinając słupy nowej budowli. Interwencja cieśli zakończyła się boleśnie – uderzeniem żerdzią w nogę i dłoń. Ofiarą kłótni padł też czeladnik, którego krewka dama zrzuciła z dachu. Nie zadawalając się tym zwycięstwem, rozwścieczona niewiasta weszła na swoją kamienicę i zaczęła rzucać w mężczyzn dachówkami oraz używać słownictwa tak jędrnego, że nie odważono się ich odnotować w aktach sądowych. Nie pozostała jej dłużna sąsiadka, która ze swojego strychu również zaczęła lżyć swoją przeciwniczkę. W końcu prawdziwie wojownicza mieszczka zaatakowała Lipińskiego, uderzając go obuchem siekiery w plecy.
Choć wiele spraw dotyczy maltretowania żon przez mężów, zdarzały się sytuacje odwrotne: Z ciężkiej pracy męża grosz zarobiony na pijaństwo wyciągała, a opita przyszedłszy do domu, zwady, kłótnie z mężem robiła, dziadowodzem, torfiarzem, ścierwem etc. przezywając go. Podobne zażalenie na połowicę wniósł w 1779 r. woźny sądu Józef Świerkalski: od samego prawie ożynienia z żoną moją, to jest od 1763 r., zamiast przyzwoitej w stadle małżeńskim konsolacji, ustawicznie cierpi (…) na zdrowiu i życiu, gdyż wielokrotnie, a ledwie nie co dzień, od pomienionej żony swojej, oprócz słów zelżywych (…) i z pomocą matki, ojczyma (tj. teściów) bity, raniony i zsiniony bywa. Świerkalskiemu nie pomogła nawet wyprowadzka, bo kobieta nachodziła go również w nowym lokum. Przed zabraniem upatrzonych przez siebie rzeczy, nie powstrzymały jej nawet kłódki. Czara goryczy przelała się, kiedy żona oficyjerów namówiwszy na niego [męża], z którymi przestawała, ciż oficyjerowe Onego zbili, zranili, aż się w piec ukryć musiał, bo inaczej byłby zabity. Dodajmy, że żalący się, sam miał na koncie kilka spraw o pobicie.
Obraz wyłaniający się z XVIII-wiecznych akt sądowych nie przynosi zbyt pozytywnego wizerunku staropolskiego społeczeństwa. Czy jednak nie jest to ujęcie jednostronne, wynikające z innych niż dzisiaj, bardziej dosadnych form wypowiedzi? Nie ma w ówczesnym Kaliszu przestępstw okrutnych i bulwersujących. Sporą część polskiego pieniactwa wyeliminuje wprowadzony w 1808 r. Kodeks Napoleona i reforma sądownictwa.
Tekst opracowano na podstawie książki Władysława Rusińskiego, „Życie codzienne w Kaliszu w dobie oświecenia”, Poznań 1988.
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie