Reklama

Zakopali prezydenta

31/01/2019 00:00

Pani Anna widziała, gdzie Niemcy pochowali zwłoki prezydenta Ignacego Bujnickiego i księdza Romana Pawłowskiego. Jest prawdopodobnie jedynym żyjącym świadkiem tego zdarzenia. Dziś wspomina lata okupacji spędzone w Kaliszu

– Mieszkałam wtedy przy ul. Skalmierzyckiej. To były pierwsze miesiące okupacji. Przy Nowym Świecie, w miejscu gdzie dziś stoi budynek pogotowia, był dom, w którym mieszkała moja koleżanka. Przylegał do żydowskiego cmentarza. Na dole była piekarnia, a na górze strych, gdzie koleżanka miała zabawki i gdzie chodziłyśmy się razem bawić. Tak było i tamtego dnia. Weszłyśmy na strych po drewnianych schodach i nagle usłyszałyśmy dochodzące z dołu niemieckie okrzyki: „Raus, raus!”. Zamarłyśmy i bałyśmy się ruszyć. Ale tam była poluzowana cegła. Usunęłyśmy ją i podglądałyśmy, co się dzieje na dole. Żandarmi weszli z psami i kazali wszystkim położyć się na podłodze. Po chwili zobaczyłyśmy Żydów. Byli ubrani w te swoje tradycyjne stroje, chałaty i kapelusze. Mieli pejsy i nieśli nosze, troje noszy, a ich było dwunastu. Na czele szedł ksiądz. Na pierwszych noszach leżał ksiądz Pawłowski, a na drugich prezydent Bujnicki. Domyśliłam się, że nie żyją. Do dziś nie wiem, kim był ten trzeci. Niemcy kazali Żydom kopać doły. Tam rosły akacje z widocznymi korzeniami. Żydzi wykopali te korzenie, a Niemcy zaczęli ich nimi bić. Pamiętam, że bici głośno krzyczeli. Potem, jakieś dwa, trzy lata po wojnie, wracając ze szkoły, a uczyłam się wówczas w „Kościuszce”, i idąc w stronę Skalmierzyckiej, zauważyłam grupę mężczyzn, którzy coś kopali. Rozmawiali przy tym ze sobą. Słyszałam często powtarzające się nazwiska: Pawłowski i Bujnicki. Podeszłam i powiedziałam, że jeśli szukają Bujnickiego, to powinni kopać zupełnie gdzie indziej. Spytali gdzie i co na ten temat wiem. Opowiedziałam wszystko. Oni tam poszli i rzeczywiście znaleźli prezydenta – wspomina pani Anna. Jej okupacyjne wspomnienia, choć nieuporządkowane i pochodzące z lat dziecięcych, dają spore wyobrażenie o warunkach życia panujących wówczas w Kaliszu i tym, czym interesowali się jego mieszkańcy. – Wśród nas, Polaków, żyli nie tylko Żydzi. W Kaliszu mieszkały też np. rodziny pochodzenia niemieckiego. Młodzi kaliscy Niemcy często służyli w niemieckim wojsku. Pamiętam przypadek jednej z tych rodzin, w której syn został powołany do służby w lotnictwie. Obiecał matce, że gdy będą go chcieli wziąć na front i gdy wsiądzie do samolotu, to zrobi trzy okrążenia nad Kaliszem, żeby matka wiedziała, że to on. Tak też zrobił. Przelatując nad dzisiejszym pl. św. Stanisława, zahaczył skrzydłem o komin fabryki Mystkowskiego [dzisiejsze PSS Społem]. Urwał to skrzydło i już nie miał szans: samolot wbił się prawie pionowo w wał w okolicach Ułańskiej i Bankowej. Po chwili było tam pełno Niemców, ale lotnik już nie żył... Pamiętam też Rosjan, a raczej obóz rosyjskich jeńców koło dzisiejszej Tęczy na Nowym Rynku. Było tam też trochę Anglików, ale krótko. Rosjanie byli dłużej. Zapamiętałam ich dobrze: byli wygłodzeni, wychudzeni i przemarznięci. Zimą owijali szalikami i czym kto miał nie tylko głowy, ale nawet nogi. Codziennie Niemcy prowadzili ich Skalmierzycką w stronę dworca. Myślę, że pomagali przy jakichś pracach na kolei. Mieszkańcy starali się podrzucać im coś do jedzenia, ale nie było to łatwe, bo Niemcy bardzo ich pilnowali. Układaliśmy różne warzywa czy owoce przy samym płocie, tak żeby Rosjanie idąc chodnikiem, mogli się po to schylić i podnieść. Któregoś razu, gdy przechodzili obok naszego płotu, matka schyliła się, żeby przesunąć w ich stronę jakiegoś pomidora. Wtedy dostała od Niemca kolbą karabinu w pierś. Bóle w klatce piersiowej odczuwała jeszcze długo potem... Mój ojciec był w podziemiu. Dobrze mówił po rosyjsku i niemiecku. Zaufani koledzy schodzili się u niego w domu i rozmawiali o sytuacji na froncie. Mogłam mieć wtedy 10 albo 11 lat i początkowo nie rozumiałam, że ojciec wykorzystywał mnie jako łączniczkę. Często kazał mi jeździć na rowerze do pana Gralaka na ul. Fabryczną. Pewnego razu przewróciłam się razem z rowerem. Przy kierownicy były gumowe uchwyty, tak samo, jak w dzisiejszych rowerach. Jedna z tych gum spadła w czasie upadku. W środku, tzn. w kierownicy, znalazłam zrolowane pisma, jakby gazetki pisane na maszynie. Tam była mowa o prawdziwej sytuacji na froncie. Włożyłam to z powrotem do kierownicy. Po powrocie do domu nie powiedziałam ojcu, że o wszystkim wiem. Dopiero po wojnie spytałam, co ja woziłam do pana Gralaka jako dziecko. A ojciec do mnie: „To ty wiedziałaś?”. Ja: „Tak, ale nic nie mówiłam, bo się bałam, że mi ojca i matkę zabiją”... Mieszkając przy Skalmierzyckiej, żyłam w sąsiedztwie stawów pocegielnianych, tam gdzie dziś jest Park Przyjaźni. Już wtedy dobrze pływałam, a po wojnie byłam nawet ratowniczką na basenie, ale wobec tych stawów należało czuć respekt. Były drenowane, zdradliwe i głębokie, a w dodatku biły tam podziemne źródła z bardzo zimną wodą. Wielu ludzi o tym nie wiedziało albo lekceważyło niebezpieczeństwo. Któregoś razu przyszła tam matka z trojgiem dzieci. Chłopak nieźle pływał, wypłynął na środek stawu i skłamał, że stoi w wodzie i że w tym miejscu woda go nie kryje. Jego młodsza siostra krzyknęła, że do niego idzie. Nie wiedziała, że tam był uskok i zaczęła się topić. Matka, niewiele myśląc, wskoczyła do wody i też utonęła. Nie pamiętam, co się stało z chłopakiem. Potem ludzie długo szukali topielców. Sama nurkowałam tam z kolegami, ale nic nie znaleźliśmy. Dopiero niemieckie wojsko, posługując się hakami, wyłowiło matkę. Córki nadal nie było. Wtedy ktoś przypomniał sobie stary zwyczaj, że jeśli nie można znaleźć topielca, to trzeba puścić po wodzie bochenek chleba ze świeczką. Gdy puszczony chleb stanie i zacznie się obracać, to w tym miejscu należy szukać. Tak się stało i tak znaleziono zwłoki córki... W tych stawach ciągle się ktoś topił. Na ul. Handlowej mieszkał człowiek śmiertelnie chory na raka żołądka. Którejś nocy nie mógł już wytrzymać z bólu, a środków przeciwbólowych w czasie wojny nie było. Wyskoczył z łóżka w samych kalesonach, pobiegł do stawu i się utopił. Widziałam potem jego głowę wystającą w szuwarach. Innym razem staw usiłowało przepłynąć trzech niemieckich żołnierzy na koniach. Nie wiem, czy to był jakiś element ich ćwiczeń, w każdym razie jeden z koni doznał skurczu. Chyba trafił na jedno z tych zimnych źródeł. Koń zaczął się topić, a żołnierz razem z nim, bo nie mógł uwolnić nóg ze strzemion. Potem jego zwłoki wyciągnęli na brzeg inni żołnierze. Sama wyciągnęłam tam z wody swoją koleżankę, ciągnąc ją za włosy, gdy się topiła. Innym razem uratowałam też topiącego się mężczyznę. Te stawy były naprawdę zdradliwe...
Robert Kordes
Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Ewa - niezalogowany 2021-11-04 21:41:43

    Bardzo lubię artykuły o historii miasta, dziękuję za to wspomnienie

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do