
Poprzedni odcinek wspomnień o tych nieco bardziej mrocznych historiach i historyjkach z przeszłości naszego miasta, których bohaterami byli tytułowi amatorzy cudzej własności (Ż.K. nr 40) zamknąłem opowieścią o kilku kradzieżach, których autorzy wykazali się sporą pomysłowością i metodycznym przygotowaniem do realizacji zaplanowanego (niechlubnego) dzieła.
Mniej finezyjni byli niestety sprawcy makabrycznej zbrodni dokonanej w latach 70. XIX w. w parkowym budynku Pijalni Wód Mineralnych, stojącym na miejscu obecnej Hydropatii, kiedy to bandyci zamordowali subiekta Radzickiego by ukraść zaledwie 6 łyżeczek platerowanych, 2 butelki wódki i 2 złote polskie. O wiele „sympatyczniejsza” była za to postać Frymetki – z pozoru niewinnej, zabiedzonej choć urodziwej 12-letniej dziewczynki. W rzeczywistości… O nastoletniej złodziejce krążyły legendy. „Potrafi ona również wyrwać niezwykle zręcznie torebkę na ulicy, a następnie uciekać, ile siły w nogach. Małe, zręczne dziecko ginie zazwyczaj w tłumie przechodniów…” – tak ją opisywała międzywojenna prasa. Sztukę złodziejską opanowała do perfekcji – na ulicy jednej z przechodzących pań Frymeta obcięła pasek od torebki i skradła ów atrybut damskiej elegancji. To nie koniec. W torebce znajdował się kwit z pralni na wykupienie boa oraz 4 zł w gotówce – Frymeta wzięła te 4 zł i, podając się w pralni za dziewczynkę przysłaną po odbiór boa, wykupiła je za owe 4 zł, a następnie sprzedała za 20 zł. Mimo kilkakrotnych wpadek i aresztowań (a jednak!) była bezkarna, bo miała 12 lat a ówczesne polskie prawo przewidywało kary dla osób, które mają lat… co najmniej 13. Czy kaliszanka kontynuowała „karierę” w latach późniejszych? A może w końcu wpadła i została ukarana jako dorosła kobieta? Pewno nie, bo po II wojnie Frymeta prawdopodobnie wyjechała do Izraela i tam ślad się po niej urywa.
Innym razem w nocnym napadzie na sklep spożywczy Grunbauma w koloni Zakrzyn czterech złoczyńców z bronią palną zrabowało 4 kg kawy, 4 kg machorki, 5 szalików (nie piszą czy były to np. szaliki KKS czy Barcelony), papierosy, tytoń, koszule, kalesony i bieliznę, oraz 45 zł i 50 marek niemieckich gotówką. Natomiast według sprawozdań z lutego i marca 1931 r. w ciągu tygodnia notowano 10-14 drobnych kradzieży, w tym „… o godz. 2.31 u zbiegu ul. Łaziennej i Browarnej w Kaliszu uderzona od tyłu tępym narzędziem kobieta straciła przytomność i torebkę wartości 45 złotych w której było 7 zł. gotówką…”. Jak widać już wtedy damy nosiły torebki droższe od ich zawartości. Z kolei w 1935 r. wykryto w Kaliszu kradzież bielizny damskiej z magla o wartości 400 zł (mniej więcej pensja żołnierza średniej rangi) – jako sprawczynie ujęto wtedy dwie niewiasty – co – zdaje się – pozwala zachować płciowe parytety w gronie tytułowych bohaterów dzisiejszych rozważań. Ciekawe jest też wspomnienie wnuka jednego ze strażaków – ochotników Edwarda Rzęczykowskiego, przed drugą wojną dziadzio miał na rynku stragan z butami. W momencie alarmu zostawiał stragan – często na pastwę losu – i pędził do pożaru. Po pożarze i „celebracji” z okazji szczęśliwego ugaszenia do straganu nie było po co wracać, bo towarem „zaopiekowali” się rynkowi złodziejaszkowie.
Przy okazji omawiania tematyki przywłaszczania cudzej własności nie sposób oczywiście pominąć kaliskiej tragedii z sierpnia 1914 r. Grabieże - mimo, że dokonywane na masową skalę – nie zajmowały jednak (choć zabrzmi to prowokacyjnie) „czołowych” pozycji w hierarchii zła, jakie nam wówczas wyrządziły wojska najeźdźców. Kalisz i kaliszanie doświadczyli przecież wtedy przede wszystkim egzekucji, morderstw, gwałtów i wreszcie zburzenia bądź spalenia ich domostw i dorobku życia. Ale, wracając do kradzieży – warto dodać nieco wstydliwą uwagę – po nieswoje sięgali też prawdopodobnie (choć skala procederu była oczywiście niewielka) niektórzy okoliczni polscy chłopi, którzy – przymuszeni przez Niemców – przywozili do miasta siano na „podpałkę” no i skoro już trafili do opuszczonego mieszkania…
Sporą pokusą dla złodziei były też bogactwa zgromadzone w kaliskich świątyniach. O sztandarowym niemal przykładzie w tej materii – kradzieży „Zdjęcia z krzyża” z kościoła św. Mikołaja w grudniu 1973 r. – powiedziano już wszystko. No, może oprócz tego kto i dla kogo ukradł i gdzie dzisiaj kaliska perełka się znajduje? Minęło przecież pół wieku – bywam na aukcjach najdroższych dzieł sztuki, goszczę w pałacach – galeriach możnych tego świata i naszego Rubensa nie spotkałem. Oby nie sprawdziła się jedna z hipotez, głosząca, że zleceniodawcy wycofali się z dealu a zdesperowani sprawcy wyrzucili arcydzieło do stawu, (żeby to był przynajmniej strych jakiejś zapomnianej stodoły…). Często gęsto dobierano się również do dóbr materialnych (bo duchowe są niezagrożone) związanych z obrazem Świętej Rodziny z kolegiaty (dziś – bazyliki). W XIX w. „gdzieś” zaginęła plakietka jak i większość wotów, podobna kradzież zdarzyła się w 1913 r. Wówczas złodziei złapano, natomiast sprawców kradzieży, dokonanej w nocy 2 października 1983 r. nie odnaleziono. Dostawszy się przez okno bocznej nawy złodzieje skradli wtedy z obrazu srebrne sukienki i złote korony oraz setki plakiet wotywnych. Zachowała się jedynie lilia w ręku św. Józefa i koronka sandała na jego wysuniętej stopie. Nie zdążono także wynieść, bądź nie poradzono sobie z demontażem, srebra z wyższej partii obrazu, tj. aplikacji zdobiących Boga Ojca w obłokach i gołębicę Ducha św. Ale kult (i zaufanie) do postaci z obrazu jest tak duży, że wnet pojawiły się nowe korony i sukienki. Wymienione w tym akapicie kradzieże zdarzyły się w latach z datą kończącą cyfrą 3. Może więc w zbliżającym się roku proboszczowie winni uważać szczególnie?
Ktoś powie – a może byś acan dodał co nieco o zjawisku kradzieży na skalę, przy której wymienione wyczyny to niemal drobnostki. Bo przecież z postępków godzących w siódme przykazanie, i to leżąc krzyżem przed konfesjonałem, powinni się tłumaczyć realizatorzy działań, sprawiających, że stan ich kont w bankach powiększa się w szybkim tempie istotnie dosadniej nie o głupie sto, tysiąc czy nawet dziesięć tysięcy złotych – autorzy telefonów od „wnuczka” i „pomocnego policjanta”, wystawcy lewych faktur albo ci, którzy faktury (tym razem rzetelne) zapominają latami zapłacić, beneficjenci wyłudzanych, zdecydowanie nienależnych świadczeń, nieuczciwi tzw. deweloperzy itp. Pewnie i o tym mógłbym napisać – wszak i im „należy” się miano tytułowego bohatera tego artykułu. No, ale wtedy ta rubryka „Życia Kalisza” zatraciłaby – traktując o zadziwiająco niestety współczesnych zjawiskach – zdecydowanie charakter historyczny, Poza tym wszedłbym w kompetencje moich kolegów – redaktorów, którzy o takich rzeczach pisują po stokroć wnikliwiej.
Wrócę więc do zdarzeń przeszłych a ponieważ nasze rozważania dwa tygodnie temu zaczęliśmy od opisania sprawców kradzieży dużego kalibru, połączonych dodatkowo z zabójstwem ofiar to i podobną historią je zakończymy. W latach 50. XX w. głośna była sprawa Stanisława Grzesia, który dokonał zuchwałego mordu konwojentów wiozących wypłatę do jednego z podkaliskich zakładów. Jakże inne były wówczas standardy bezpieczeństwa – stojący przy drodze do Dobrzycy Grześ najzwyczajniej w świecie zamachał ręką, a szofer furgonetki, którą wiózł naprawdę duże pieniądze, grzecznie się na owego „stopa” zatrzymał. Ofiarą przestępcy padło pięć osób, w tym będąca w ciąży kasjerka firmy. Grześ został schwytany, osądzony i stracony w Kaliszu, choć połowy łupu nie odzyskano. Ludzie mówią, że zaopiekował się nim ktoś, kto zlecił robotę, a Grześ kompana nie ujawnił – honorowo czy w nadziei, że jednak uniknie stryczka?
Nie uniknął i może niech to będzie (naiwność z mojej strony?) przestrogą dla tych, którzy mieliby ochotę przywłaszczyć sobie nie swoje i w tytułowej kategorii powyższych rozważań zaistnieć…
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie