
Kontynuujmy opowieść o przedwojennym kaliskim bandycie – Józefie Pachołku
Nawet nie wie, w jaki sposób nauczył się czytać. Ojca, zmarłego ponoć na cholerę gdy mały Józek miał zaledwie trzy lata, nie miał zaszczytu poznać, matka – zdaje się – nie należała do dam, które wieczorami przy lampie naftowej czytała dzieciom dzieła klasyków. Do regularnej szkoły nie uczęszczał, bo i skąd. Kiedy był już prawie dorosły, któraś z ciotek usiłowała go wkręcić do szkółki Towarzystwa Kursów Popularnych – ale długo tam miejsca nie zagrzał. Pamiętał za to, że przy podwórkowych grach prawie nie zdarzało mu się przegrywać – nawet jak szczęście czasami nie dopisało, potrafił gadką, a bywało, że i pięściami – wyperswadować chłopakom swoje racje. Trochę się go bali, trochę też szanowali – nikt tak nie potrafił wymyślić szalonych zabaw ale i nikt też nie potrafił tak „zorganizować” tanim, choć czasem niebezpiecznym, sposobem paru groszy. Tak jak lektura sklepowych szyldów była wystarczającą dla niego metodą dydaktyczną z literatury, tak przeliczanie „utargu” dało mu podstawy arytmetyki. Chyba mu się podobało, że był szefem młodocianej bandy. Bandy, dla której złodziejskie wyprawy organizował coraz częściej. Po części dla draki, po części – z potrzeby. Pieniędzy brakowało, w domach – tak jego, jak i jego kolesi – często gościł głód. Nawet jeśli ojciec któregoś z nich pracował – w gazowni, w lalkach u Fingerhuta i Szrajera albo u Zielenieckiego na Piaskowej, w browarze u Weigta, garbarni u Fuldego, Deutschmana czy Sowadzkiego, fortepianach u Fibigera czy Bettinga, u Rozenbauma, Meisnera, Fraenkla, Flakowicza, Danzingera czy u któregoś innego Żyda w warsztacie koronek – zarabiał grosze (kopiejki raczej), a gęb do wyżywienia było zwykle sporo. Zresztą i jego matka wysłała do Zalewskiego, który kazał mu za psie grosze wozić konnym wozem jakąś padlinę i kości. Wytrzymał tydzień, zdecydowanie wolał kraść. Oprócz tego, że za zwędzoną gotówkę mógł sobie zawsze coś dokupić (choć często kradł bezpośrednio potrzebny mu towar, czasem – wręcz wszystko co się dało), w złodziejskich wyprawach bawiło go też ryzyko a właściwie zabawa w kotka i myszkę z goniącymi go czasem poszkodowanymi albo z policjantami. Był dumny, że nigdy nie dał się złapać, choć zdawał sobie sprawę, że policja z obu kaliskich cyrkułów ma już na niego namiar i lada dzień może się to źle dla niego skończyć. A miał w pamięci dość bezceremonialne obejście się policji ze zbuntowanymi więźniami z kaliskiego więzienia. Miał wtedy czternaście lat, mówiło o tym całe miasto. Tak jak i o egzekucji Jabłkowskiego, wykonanej dwa lata później na dziedzińcu tego ponurego „zamczyska”. Za nic nie chciał tam trafić. Z tego względu, gdy tylko robiło się zbyt gorąco, czmychał za pruską granicę, bywało, że aż w okolice Wrocławia. Tam podejmował jakieś dorywcze zajęcia, choć najczęściej podstawą dochodów była robota, na której znał się najlepiej – złodziejstwo. Raz poszczęściło mu się na tyle, że do Kalisza wracał nie przygodnymi furmankami (których właścicieli, w dowód wdzięczności albo obdzielał groszem albo – miał przecież swoje humory – tego grosza cichcem pozbawiał) a dopiero co doprowadzoną do Kalisza żelazna koleją. A co – lubił czasem rżnąć panisko! A potem, gdy był akurat przy forsie, wybierał się na autobusową wycieczkę do Turku albo Koła.
Wielkopańskim gestem próbował też oczarować tamtą dziewczynę. Już nie pamięta, jak się nazywało to niemieckie miasto. Wpadła mu w oko, postawił jej lemoniadę, potem coś mocniejszego. Znajomość rozkręcała się, poszli na spacer. Kiedy zaczął się do niej dobierać (fakt, że dość nieporadnie – dotychczas bardziej niż dziewczyny bawiły go szalone „akcje”) obśmiała go okrutnie. To go rozjuszyło. Nie będzie sobie dziwka żartów z niego robiła. Zdarł z niej sukienkę i… Było nawet przyjemnie, tyle, że niepotrzebnie afiszował się wcześniej z tą lafiryndą tak długo w knajpie. Jak nic go tam dobrze zapamiętali. A z niemiecką policją nie było żartów. Nie to co z ofermami z Kalisza (której to surowej o nich opinii nie zmienił nawet po przeczytaniu w gazetach o szybkim schwytaniu złodziei sreber z obrazu w kaliskiej kolegiacie). Żeby zmylić obławę ruszył więc w drugą stronę – na zachód i dotarł w końcu do Belgii. Znalazł się w Antwerpii i tam stracił chyba formę. Próbował właśnie zwinąć sakiewkę z kieszeni jakiemuś grubasowi gdy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Po raz pierwszy spanikował, obleciał go strach, który spowodował, że nie mógł odepchnąć bydlaka albo, po prostu, dać mu w ryja i uciec gdzieś daleko. Stał sparaliżowany a gościu zaczął coś szwargotać. Ni to po niemiecku ni to jeszcze w jakimś innym języku. W końcu zrozumiał, że tamten nie zawoła policji jeśli Józef zaciągnie się do pracy na jego statku. Pachołek odetchnął – ulotni się psim swędem z gorącego terenu a potem, w pierwszym lepszym porcie, da drapaka. A może jeszcze coś z przewożonych towarów albo kapitańskiej kasy da się zwinąć? I tak Pachołek, jako okrętowy pomocnik palacza, wypłynął w szeroki świat.
Wrócił do pokoju i – w ramach śniadania – nalał sobie szklankę wódki. Na zakąskę musiały starczyć tradycyjne śledzie kupowane od Żydów nad Babinką albo na Złotej i resztka podejrzanie już wyglądającej leberki wziętej „po sąsiedzkiej znajomości” na krechę od Dobrowolskiego. – Przyniosłabyś coś do żarcia – rzucił w stronę żony, która siedząc po drugiej stronie stołu wpatrywała się bezmyślnie w upstrzony przez muchy sufit. Ton, w jakim Józef wydał to polecenie odwiódł ją od zadania niezbyt mądrego pytania o fundusze na te zakupy. Ze swoich zaskórniaków wyłuskała dwuzłotówkę – na kilogram mięsa, chleb i mleko powinno wystarczyć. Bez słowa zaczęła się powoli ubierać. Wyjrzała na dwór – wyglądało na to, że nad Ogrodami zbierały się chmury…
Tak, to był dziwny okres w życiu – wrócił do wspomnień. Pobyt na statku nieoczekiwanie sporo się przedłużył – dość powiedzieć, że kiedy na dobre pożegnał się z załogą i wysiadł na amerykański ląd, powziął postanowienie skończenia z dotychczasowym życiem. Kapitan na odchodnym wypłacił mu jakąś tam sumkę, akurat tyle, by móc zacząć niewielki wprawdzie ale uczciwy interes. Pachołek niewiele – poza umiejętnościami, z których nie chciał już robić użytku – potrafił, napatoczył się jednak jakiś Włoch i namówił go do otwarcia, na dobry początek, zakładu fryzjerskiego. A później – w portowej spelunce snuli śmiałe plany – wezmą się za coś poważniejszego. W Europie trwała jeszcze wojna – a wiadomo: jeśli gdzieś trwa wojna to gdzieś indziej można na tej wojnie zarobić. Dla pewności – pies wie, może i tu dotarł za nim jakiś list gończy z Europy – zmienił nazwisko (obiecał sobie, że zwinięcie papierów jakiemuś kimającemu na parkowej ławce Polaczkowi to będzie jego ostatnia, niewinna zresztą przecież, kradzież) i jako mister John Gura wyruszył do Chicago.
Fryzjerski interes nie szedł coś za dobrze. Niby klienci nawet przychodzili, Italianiec operował nożyczkami i brzytwą dość sprawnie, nawijał przy tym niemal bez przerwy jakieś śmieszne historyjki, które Józef czasami tłumaczył w zależności od nacji słuchaczy (pływając po świecie nauczył się, i to nieźle, kilku języków: włoskiego tyle o ile, ale za to niemal biegle angielskiego, niemieckiego, francuskiego, rosyjskiego, czeskiego, a nawet serbskiego) – tak, że kasy w sejfie teoretycznie powinno przybywać. A nie przybywało za bardzo. Kiedy wreszcie Pachołek zaczął się domyślać przyczyny tego dziwnego zjawiska – któregoś dnia jego wspólnik nie stawił w „firmie”. Została po nim tylko ryczka, na którą – jako kurdupel – właził czasem, by lepiej zapanować nad obsługiwaną łysiną. Za to nie pozostało ani centa w kasie, co potwierdziło podejrzenia szefa. – O k… – zaklął wtedy szpetnie tenże – on, były mistrz w złodziejskim fachu dał się okraść jakiemuś makaroniarzowi. To był cios w firmę i, kolejny przełom, w życiu Józefa.
Leosia była gotowa do wyjścia. Lubił wiedzieć, gdzie się podziewa, więc – jak zwykle – opisała mu z grubsza plan marszruty. Jej głównym celem był sklep Szajdzińskiej na Piaskowej ale po drodze chciała też na parę minut wejść do krawcowej na Gołębiej. Do Czaplińskich ktoś przywoził ze wsi mięso i – dosłownie na chwilkę – planowała też zajrzeć do znajomej mieszkającej u Prylińskiego. No i w leżącej na ulicy Piaskowej kamienicy Czarcińskich ktoś trzymał dla niej kolorowe gazety a starozakonny Katz odkładał specjalnie dla niej w piekarni najpiękniej wypieczony bochenek chleba. Nie wspomniała tylko, że po cichu liczyła też na to, że gdzieś na tejże Piaskowej spotka obiekt westchnień niemal wszystkich panien, mężatek i wdów z tej ulicy – przystojnego, szarmanckiego i „takiego wesołego” pana Szmulewicza. Ale – obiecała – w dwie godzinki powinna się uwinąć. Wyszła, długo jeszcze walcząc z niedomykającymi się lichymi drzwiami. Na ulicy ukłoniła się, zdającej się nie zauważać jej sąsiadki – pani Kołacińskiej. Za to sama nie spostrzegła, że z drugiej strony drogi dość intensywnie przygląda się jej nieznajomy mężczyzna.
Cdn.
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie