
To było zwycięstwo albo wielka hańba – zależy, kto mówi i jak patrzy. W 1986 r. Kalisz zdobył się na organizację I Triennale Rysunku pod patronatem Tadeusza Kulisiewicza. Pierwszego i ostatniego, bo o kolejnych edycjach przez lata jedynie się mówiło
Kaliszowi konkurs rysunku o międzynarodowym charakterze był potrzebny. Dla rozgłosu? Na pewno, ale przede wszystkim wynikał z konsekwentnego myślenia o promocji miasta. Pomysł wyszedł z muzeum i do muzeum wrócił, jako głównego organizatora. Bo to tutaj przez lata przekazywał swoje prace Tadeusz Kulisiewicz, niekwestionowany lider polskich plastyków okresu peerelu, fenomenalny rysownik, kaliszanin o sławie przekraczającej granice państw.
Czas spotkań
Czasy były niesprzyjające, a środowisko (nie tylko) plastyczne podzielone. Sztuka po wprowadzeniu stanu wojennego zeszła do podziemi, co wówczas oznaczało kościelne nawy. To wtedy bożonarodzeniowe żłobki i wielkanocne groby Pańskie nabrały dodatkowego politycznego znaczenia. Oficjalne salony, galerie, a tym bardziej zaproszenia od władz artyści kontestujący ustrój odrzucali. Po latach tamten okres w sztuce polskiej krytyczka Anda Rottenberg nazwie „azylem dla większości”, mając na myśli zarówno postawę artystów, jak i publiczność tłumnie uczestniczącą w „kościelnych” wystawach.
Na prowincji było inaczej. Kalisz od lat prowadził swoją „krucjatę” pod sztandarem Kulisiewicza, nagradzanego na całym świecie profesora ASP w Warszawie, w 1965 r. obdarzonego honorowym członkostwem akademii florenckiej. Znane nazwiska w każdym systemie są dobrym sposobem reklamy, tym lepszym, że w takich przypadkach „machina” promocji uruchamia się niemal samoistnie. Toteż nie przegapiono chwili i podczas wielkiej fety z okazji XVIII wieków miasta honorowe obywatelstwo przyznano Marii Dąbrowskiej i Tadeuszowi Kulisiewiczowi. Każde imieniny mistrza były okazją do spotkań ludzi z rodzinnych stron artysty w jego warszawskiej pracowni. Władysław Kościelniak bywał także w legendarnej góralskiej „ostoi” Kulisa w Kirach pod Zakopanym. Nigdy nie były to wizyty obojętne ani tylko oficjalne; rodziły się przyjaźnie albo przynajmniej sympatyczne znajomości. Dzisiaj żyją one we wspomnieniach i anegdotach. W II poł. lat 70. do osób peregrynujących w stronę zawsze otwartej dla gości znad Prosny pracowni rysownika dołączył Janusz Janczewski, ówczesny dyrektor kaliskiego muzeum. W tym miejscu trudno o skrupulatną rekonstrukcję faktów, ale to właśnie podczas warszawskich wizyt zaczął się krystalizować zamysł przekazania placówce najcenniejszej, bo najbardziej intymnej części spuścizny – pracowni artysty wraz z pracami w niej zgromadzonymi. Zanim doszło do podpisania stosownych dokumentów upłynęły lata, ale muzeum zaczęło otrzymywać pierwsze dary. Jak wspomina Janusz Janczewski: „Pierwsze pięćdziesiąt prac Kulisiewicza, przywiozłem sam, pod pachą”.
Czas władzy
Przyjmowanie cennych prezentów zobowiązuje. Bardzo konkretnie. Kulisiewicz wyraźnie nie chciał, żeby po oficjałkach kolekcja trafiła do magazynów. Bo cóż mogłoby to oznaczać dla artysty – podwójną śmierć? Toteż w rozmowach wokół testamentu wypłynęły kolejne tematy: oddzielnej galerii oraz konkursów dla młodych plastyków i większego dla rysowników z całego świata.
Stałą wystawę prac artysty w muzeum, traktowaną jako zapowiedź przyszłej galerii, otworzono w 1984 r. podczas ostatniej wizyty profesora w Kaliszu. Pretekstem były 85 urodziny grafika. Większym świętem, o międzynarodowym wymiarze stało się dwa lata później I Triennale Rysunku pod patronatem Tadeusza Kulisiewicza. Dbano o prestiż. Przewodniczącym konkursowego jury został prof. Władysław Jackiewicz, prace oceniała m.in. znana krytyk sztuki Bożena Kowalska. W tym gronie znaleźli się także twórcy związani z Kaliszem, wówczas z tytułami docentów, Andrzej Niekrasz i Andrzej Nawrot. Do ekspozycji po ostrej selekcji skierowano 600 prac. Przygotowując wystawę, muzeum pracowało w dzień i w nocy.
Ale… Impreza o takim rozmachu nie mogła zaistnieć bez partyjnego poparcia. Dzisiaj bywa podobnie. Problem w tym, że wtedy władzę ciągle trzymała tylko jedna i „jedynie słuszna” partia. „Był podskórny bojkot środowiska” – przyznaje prof. Andrzej Nawrot, komisarz triennale. Publiczne muzeum organizujące konkurs za państwowe pieniądze, dzięki partyjnemu „umocowaniu” swojego szefa – to nie mogło się podobać.
Grudniową wystawę konkursową w salach muzeum i Biura Wystaw Artystycznych (siedziba BWA znajdowała się wtedy u zbiegu ul. Mariańskiej z pl. św. Józefa) z udziałem wielu gości zagranicznych otwierał prof. Hieronim Kubiak. Naukowiec, zarazem mocno związany z PZPR działacz polityczny na kaliski wernisaż przyleciał helikopterem. Do tego doszła sprawa wrocławskiego triennale rysunku; w kuluarach częstowano się plotką, że stolica Dolnego Śląska czuje się pokrzywdzona, że Kalisz „odebrał jej imprezę”.
Po miesiącu miasto zyskało dodatkową promocję na łamach ogólnopolskiej… „Trybuny Ludu”. Ocena, wbrew przypuszczeniom, wcale nie wypadła jednoznacznie. Dziennikarz pochwalił zamysł i jego realizację („Ekspozycji zaprojektowanej przez Zygmunta Baranka, prostej i czytelnej, pozazdrościć może Kaliszowi nawet warszawska Zachęta”), ale zganił kaliski snobizm i brak plastycznej edukacji społeczeństwa. O co chodziło? Przez trzy dni jego pobytu w mieście w salach triennale nie spotkał żywej duszy!
Czas sztuki
Druga strona tej samej historii jest pogodna i równie prawdziwa. Kalisz niezaprzeczalnie odniósł zwycięstwo. Na konkurs organizowany pt. „Czas i przestrzeń współczesnego człowieka” wpłynęło prawie 1800 prac z Polski i całego świata (19 krajów), wiele na świetnym poziomie artystycznym (i świetnym papierze). Kiedy granice były zamknięte, międzynarodowa konfrontacja tym bardziej znaczyła. W zbiorach muzeum po triennale pozostało ok. 40 rysunków. To początek bardzo dobrej, ciekawej kolekcji, która z upływem lat zyskuje na wartości. Gdyby impreza odbywała się cyklicznie, dzisiaj byłoby się czym pochwalić. Świadectwem czasu i włożonych starań jest także polsko-angielski katalog, prawie jak książka. Reprodukcje są nędzne, tzn. najlepsze, jakie wtedy potrafiono uzyskać. Nawet papier druku ma swoją „polityczną” historię. Podobno lepszej jakości role cennego materiału „ściągnięto” z Fabryki Wyrobów Cukierniczych „Kaliszanka”. Efekt widać przede wszystkim na okładce i pierwszych stronach, całych pokrytych delikatnym nadrukiem utworzonym z podpisu Kulisiewicza.
Hołubiony przez władze peerelu mistrz rysunku z pewnością był bezpiecznym wyborem. Łatę artysty „czułego na krzywdę społeczną” przypisano mu już w latach 30. po publikacji drzeworytów z górskiej wsi Szlembarku. Po wojnie zaszczyty stały się jego chlebem powszednim, przyjmował je z taką samą naturalnością jak talent. „[Kulisiewicz] nie był typem działacza, dawał się nieść fali wydarzeń (…) pozwalał, by inni dbali o jego karierę. Tak było również po wojnie” – podsumowywała swój tekst o przedwojennym okresie działalności artysty Joanna Sosnowska („Twórczość”, 2001). Czasy jednopartyjności przeminęły, Kulisiewicz pozostał.
Czas triennale
Triennale, o paranojo, odbyło się raz. Trudno wyważyć, co pogrzebało imprezę, zła plotka, inercja, czy inne przyczyny. Na razie pozostają okruchy: wspomnienia, spełnione i niespełnione ambicje, zbiór prac w kolekcji muzeum i pojawiająca się w biogramach artystów, którzy z Kalisza wyjechali z nagrodami, dobrze brzmiąca nazwa: I Triennale Rysunku pod patronatem Tadeusza Kulisiewicza. Racje, o które kiedyś się spierano, dziś już straciły ostrość. Każdy może sobie organizować biennale, triennale, czy po prostu konkurs, o ile znajdzie fundusze, motywację i wystarczająco dużo samozaparcia logistycznego. Z naszą edukacją plastyczną pewnie też już jest lepiej, choć to nadal ziemia trudno uprawna. Biorąc pod uwagę granice otwartej Europy powinno być łatwiej. A jak jest?
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie