Reklama

Ciężar kromki chleba

31/01/2019 00:00
Czesława Sieraszewska stała się ofiarą pierwszej łapanki, jaką hitlerowcy urządzili w Kaliszu. Wywieziona na roboty przymusowe do Niemiec, miała niespełna 15 lat. Doczekała tam wyzwolenia przez Amerykanów, choć zanim to się stało, wydarzył się epizod niezwykły: uciekła z Bremy do Kalisza, a potem… wróciła.

W 1939 r. pani Czesława miała ukończone siedem klas szkoły powszechnej. W sierpniu zmobilizowano do wojska jej ojca, Stefana Dobosza. Początkowo kwaterował w Kaliszu: nosiła mu do koszar ciepłe domowe posiłki. Któregoś wieczora zastała koszary puste – wojsko wymaszerowało. Tak zaczęła się dla niej wojna. Ojca już nigdy potem nie widziała: do dziś nie wie, gdzie poległ ani gdzie został pochowany. Przez kilka miesięcy żyły z matką w okupowanym Kaliszu. – 14 kwietnia 1940 r. wyszłam do miasta. Tego dnia nie zapomnę nigdy, bo zostałam złapana przez Niemców w łapance na ulicy, jak się potem okazało – pierwszej łapance zorganizowanej w celu wywiezienia na roboty do Niemiec. Zaprowadzono nas pod strażą do fabryki przy ul. Pułaskiego. Tam oddzielono mężczyzn. Nam kazano się rozebrać do naga i pogoniono do łaźni. Potem kolejno prowadzono do pokoju, w którym siedział umundurowany Niemiec. Trzeba było nago wejść na stojący przed nim stołek. Dla mnie, młodej dziewczynki, było to upokarzające. Tego samego dnia razem z mężczyznami zostaliśmy odprowadzeni pod strażą na dworzec kolejowy. Byłam chyba najmłodszą z prowadzonych. Szliśmy, płacząc, ulicą w stronę dworca. Na ulicach stali, żegnając nas, ludzie. Wśród nich była moja mama, która podała mi na drogę jakieś rzeczy i którą miałam zobaczyć dopiero za dwa lata. Chyba następnego dnia przyjechaliśmy do Bremy. Tam zostaliśmy zakwaterowani w murowanym budynku niedaleko fabryki. Po drugiej stronie ulicy stał barak, w którym zamieszkali mężczyźni. Od tego czasu musieliśmy nosić przyszytą do ubrania na piersi literę „P” w kolorze fioletowym, podobnie jak Żydzi musieli nosić Gwiazdę Dawida. Rozpoczęłam pracę przy maszynach gręplujących wełnę. Już po wojnie dowiedziałam się, że w fabryce tej pracowało 12 tys. robotników, w tym 2,5 tys. robotników przymusowych z Polski. Obsługiwałam 12 maszyn i pracowałam 12 godzin dziennie, z wyjątkiem niedziel, najpierw na jedną zmianę, a potem już na trzy. Moim majstrem był kulejący Niemiec, który odnosił się do mnie z sympatią i o którym nie mogę powiedzieć złego słowa – opowiada pani Czesława. Przychylność ze strony zwykłych Niemców, z którymi Polacy pracowali, nie oznaczała oczywiście, że nasi rodacy mieli tam łatwe życie. Szczególnie dotkliwy był głód. Żywności od początku było za mało. Jak wspomina kaliszanka, po powrocie z pracy dostawała zupę z brukwi. Za pozostałe posiłki każdemu musiało wystarczyć półtora kilograma chleba na tydzień. Razem z chlebem dostawali kostkę tłuszczu przypominającego margarynę i do tego marmoladę. – Żeby zaspokoić głód, to po pracy, ciężko zmęczona i niewyspana, podejmowałam się pracy w kuchni. Obierałam ugotowane ziemniaki, za co dostawałam dodatkowo miskę zupy. Pamiętam, że kiedyś w paczce przysłanej przez mamę otrzymałam chleb. Był zielony od pleśni. Obtarłam tylko rękawem i od razu zjadłam. Ucztą był talerz rosołu, ugotowany przez pracujących z nami mężczyzn z mięsa złapanego i zabitego psa. Rosłam i mój organizm potrzebował czegoś bardziej treściwego niż zupa na wodzie i suchy chleb. Osobom oznaczonym naszytą na piersi literą „P”, poza pracą, nie wolno było nigdzie chodzić. Gdy Czesława postanowiła obciąć swoje dziewczęce warkocze i poszła w tym celu do fryzjera, Niemca, ten – widząc literę „P” – powiedział, że zawszonej Polce warkoczy nie obetnie. Zrobiła to dopiero współlokatorka Czesławy, dziewczyna starsza od niej i opiekująca się nią jak matka. W tym czasie nasilały się już alianckie bombardowania. – Często musieliśmy schodzić do schronu. Tam wydzielono specjalne pomieszczenie dla Polek, nie pamiętam już z czyjej to było inicjatywy. Traf chciał, że kiedyś jedna z bomb spadła dokładnie na schron dla Niemek, masakrując je. Schron zalała woda, a w niej pływały szczątki ludzi. Poniekąd byłyśmy tym Niemkom wdzięczne, że przez segregację ocaliły nam życie. Po dwóch latach pobytu nie wytrzymałam. Na wiadomość o chorobie mojej mamy wraz z koleżanką uciekłyśmy do Polski. Po odpruciu litery „P” pojechałyśmy pociągiem do Berlina. Przed odjazdem następnego pociągu kryłyśmy się przed kontrolami w kinie dworcowym. W końcu dojechałyśmy do Poznania, wcielonego podobnie jak Kalisz do Warthegau. Uciekając przed ciągłymi kontrolami, trafiłyśmy do ubikacji. Pracująca tam Polka zamknęła nas na całą noc w kabinie, aż do odjazdu pociągu do Kalisza. Po przyjeździe, w Kaliszu, podczas wizyt poszukującej mnie policji, przez dwa tygodnie kryłam się w szafie sąsiadki. W końcu, aby nie narażać mamy, wraz z koleżanką postanowiłyśmy wrócić. Zgłosiłyśmy się do pracy i zaraz polecono nam wrócić i zgłosić się na gestapo w Bremen. Razem z nami był jakiś mężczyzna, Polak, który też uciekł albo został złapany, już nie pamiętam. Byłyśmy kolejno przesłuchiwane przez kogoś w mundurze. Nie wiem, jakim cudem, ale nie zostałyśmy ukarane. Może tak chciało przeznaczenie? Puścił nas wolno. Może zlitował się nad moim wiekiem i tym, że uciekłam na wiadomość o chorobie mojej mamy? Natomiast ten mężczyzna został skatowany, bo słyszałyśmy, jak krzyczał. Po powrocie do pracy nikt nie chciał wierzyć, że nasz wyjazd do domu traktowany jako ucieczka nie spowodował żadnych konsekwencji. Wojna w końcu minęła. Po wyzwoleniu przez Amerykanów przez ok. pół roku mieszkałyśmy jeszcze tam, gdzie poprzednio, z tym że wreszcie syte. Potem, po chwili wahania, wróciłam do Polski – kończy swoją opowieść pani Czesława i dodaje, że gdyby nie stracone pięć lat, jej losy na pewno potoczyłyby się inaczej. – Jeszcze dzisiaj łapię się na tym, że kupuję chleb na zapas, aby tylko nie zaznać głodu…
Robert Kordes
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do