Reklama

Fabryka Winiary w czasie II wojny

08/01/2022 06:00

Z pamiętnika Tadeusza Bolesława Bobińskiego

   Czasy II  wojny światowej przedstawione w sposób osobisty, bardzo emocjonalny. Nie z perspektywy dowódców ale  tak jak je widzial i ich doświadczył kaliszanin, Tadeusz Bolesław Bobiński. Poznajemy tą wojnę z jego wspomnień spisanych na kilkudziesięciu kartkach białego papieru , a miejscem akcji jest Kalisz – głównie fabryka przetworów spożywczych znana pod nazwami  Nahrmittelfabrik, Winiary, a obecnie Nestle. Oddajmy więc głos Tadeuszowi B. Bobińskiemu:
...Znany kaliski fotograf, Rajski, we wrześniu 1933 roku wykonał zdjęcie 17-letniego chłopaka. To byłem ja, młody i niedoświadczony, kochający Polskę. Rok później wstąpiłem ochotniczo do wojska, minęło następne 5 lat  - miałem już żonę, rodzinę – i wybuchła II wojna. Każdy Polak walczył tam gdzie był, chyba, że nie był Polakiem. 
Rok 1942 był trzecim rokiem wojny z okupantem hitlerowskim. Niemcy szaleli, krew lała się strumieniami w lasach, miastach, obozach koncentracyjnych. Życie i śmierć splatały się w nierozerwalny węzeł. 15 marca tego właśnie roku mój najstarszy brat Antoni został wywieziony wraz z innymi więżniami politycznymi do obozu w Oświęcimiu, wg. obozowego oświadczenia „zmarł” tam we wrześniu. 22 sierpnia 1942 r. mój brat Michał został zastrzelony przez SS-manów we wsi Męka za Sieradzem. Wśród ciemnych godzin naszego kraju znaczonych tysiącmi martwych ciał zdarzył się cud życia; 23 maja 1942 r. przyszła na świat nasza druga córka, Jadwiga Kazimiera. Pierwsza córeczka, Marylka, miała dwa lata. Jak wyżywić i chronić te maleństwa aby przetrwały? Jednak Łaskawa Opatrzność nie opuściła nas w tych okropnych czasach.

  „Winiary” pozwoliły nam przeżyć. W marcu 1942 r. , jako piekarzowi udało mi się dostać pracę w fabryce przetworów spożywczych, którą założył - w ówcześnie podkaliskiej wsi Winiary – Alfred Nowacki, Niemiec polskiego pochodzenia. W latach 1941-1945 zarząd nad fabryką, nazwaną Nahtmittelfabrik, sprawowali Niemcy ale Alfred Nowacki był głównym szefem. Pracowałem na tzw. białej sali czyli przy produkcji zup. Używano w tej produkcji mąki pszennej i żytniej, tluszczu, manny, mleka w proszku, cukru. Nie muszę tłumaczyć jakie to miało dla mnie znaczenie. Przez moje ręce przechodziły te wszystkie dobra, tak niezbędne w wyżywieniu mojej rodziny. Zastanawiałem się,  wraz z innymi, jak uszczknąć tych niezbędności i nie dać się na tym przyłapać. Mieliśmy opracowany system. Znałem trochę niemiecki w mowie i piśmie więc powierzono mi obowiązki składania raportów z ilości sporządzonych na mojej zmianie porcji zup, przyjmowania materiałów z magazynu, rozliczania ich do produkcji, oraz podawania salda na następną zmianę. Ja pracowałem początkowo na drugiej zmianie, a na pierwszej taką samą funkcję powierzono Tadeuszowi Kobylińskiemu.  Moja prawa ręka, Stanisław Goździewicz, był specjalistą od przygotowywania „torebek”, które każdy z nas musiał przemycić przez portiernię i donieść do domu. Z portiernią nie było kłopotu, na pierwszej zmianie był tam Polak o jednej ręce, a na drugiej niegroźny staruszek, Niemiec. Jak zorientowałem się później, każdego dnia po rodzinach polskich rozchodziło się ok. 100 kg „winiarskiej” żywności. Takie „dziury” trzeba było łatać, a to była moja rola i Kobylińskiego z pierwszej zmiany. Po prostu artykuły lepszej jakości uzupełnialiśmy gorszymi, te gorsze jeszcze gorszymi, a najgorsze tzw „wirtzą” tj. płynnym bulionem. Bulion produkowany był na miejscu i nie można było ustalić dokładnie jego wydajności. Pomimo, że Gestapo od czasu do czasu zaglądało do fabryki, nigdy nie wpadli na ślad przenikania tych cennych artykułów  poza mury fabryki. Szef Nowacki starał się jak tylko mógł aby załatwiać sprawy pomyślnie dla Polaków. 
Nie pamiętam wszystkich nazwisk osób, z którymi pracowałem ale kilkanaście utkwiło mi w pamięci; wspomniani już Tadeusz Kobyliński i Stanisław Goździkiewicz, także Kazimierz Budka, Stankiewicz – późniejszy komendant milicji, Józef Marchwicki – były strażnik kaliskiego więzienia, majster Pawłowski, inżynier Gerlicz – spotkałem go w r. 1948 kiedy był wykładowcą na uczelni,  Franciszek Trzeciak, Józef Skrzypek – który okazał sie konfidentem skazanym po wojnie na karę śmierci i ułaskawionym przez Bieruta.

  Wspomnę jeszcze, że „Winiary” nie tylko nas karmiły ale i ubierały nasze dzieci. Od czasu do czasu przynosiłem do domu worki zrobione z mieszaniny przędzy papierowej i bawełnopodobnej, które moja żona pruła i z odzyskanej przędzy pseudo bawełnianej dziergała ubranka. Oj, ciężkie to były czasy. 
Droga z pracy do domu i niewinna rozrywka jak gra w karty na pocegielnianych obrośniętych trawą pagórkach mogły skończyć się tragicznie, obozem lub w najlepszym wypadku biciem. Mieszkałem na Stawiszyńskiej i do Winiar chodziłem pieszo, było to jakieś 4-5 kilometrów, bez względu na pogodę. Pamiętam 15- stopniowe mrozy kiedy ciepły oddech zamarzał mi na twarzy, pamiętam ulewy, gdy przemoczony „do suchej nitki” stawiałem się zawsze punktualnie do pracy. Droga z pracy do domu stanowiła dodatkowe ryzyko, przecież miałem ukryte „torebki” z życiodajnymi produktami, a żandarmi patrolowali ulice. Aby ułatwić swym pracownikom wędrówki do- i z- pracy, szef Nowacki kupił (o ile dobrze pamiętam) czterdzieści rowerów i wypożyczł je pracownikom. Ja byłem jednym z tych szczęśliwców, którzy dostali nowiutkie, lśniące rowery. Swoją drogą, często zastanawiałem się kim był nasz szef, Alfred Nowacki. Pomagał Polakom, przymykał oko na wiele sytuacji. Prawdy o Nowackim dowiedziałem się przed samym końcem wojny, kiedy rozstrzelano go w skarszewskim lesie. Ale o tym opowiem w następnej części moich wojennych wspomnień, a wracając do jazdy rowerem – przypominam sobie pewną brawurową ucieczkę rowerową, która mogła zakończyć się moją śmiercią. Otóż pewnego pięknego sierpniowego popołudnia w r. 1943 wracałem z pracy do domu i nie ukłoniłem się stojącemu na ul. Łódzkiej żandarmowi. Halt, Halt krzyczał za mną abym się zatrzymał, a ja tylko przycisnąłem pedały i pojechałem. Żandarm roweru nie miał, zrzucił więc po prostu z roweru innego Polaka i puścił się za mną w pogoń. Zrozumiałem wtedy, że nie mam nic do stracenia. Pedałowałem ile sił wykorzystując skróty trasy, których Niemiec  nie znał. Obejrzałem się dopiero koło domu – żandarma nie było. Udało się ale drugi raz bym tak nie postąpił. 

  Pamiętam epizod „rozrywkowy”, w lecie w r. 1943, kiedy po nocnej zmianie poszedłem wraz kilkoma inymi kolegami z pracy na pobliski teren pocegielniany i zaczęliśmy grać w „tysiąca”. Nagle na ścieżce od strony pola Bryńskiego ukazało się dwóch żandarmów na koniach. Uciekać już nie mogliśmy, więc kontynuowaliśmy grę. Wypytali nas co robimy i dlaczego nie jesteśmy w pracy, po czym odjechali życząc nam dobrej zabawy. My jednak zaprzestaliśmy gry i gdy tylko żandarmi zniknęli, każdy z nas zaroślami i wysokimi zbożami poszedł w swoją stronę. Przeczucie nam mówiło, że to nie koniec przygody z żandarmami - i mialo rację. Nie upłynęło podobno nawet pół godziny gdy żandarmi otoczyli miejsce gdzie graliśmy. Nas już tam nie było, opowiedzieli nam o tym ludzie... 
Czasy wojenne jak żywe przemawiają z kartek pamiętnika Tadeusza B. Bobińskiego. Znajome są w większości nazwiska i ulice. W drugiej części wspomnień wrócimy do „Winiar” jako przyczółka walki z niemieckim okupantem, przedstawimy też wyzwolenie Kalisza widziane i słyszane przez Tadeusza Bobińskiego i jego rodzinę.

Eleonora Nowak-Serwanski

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    fgftehfgrthyt - niezalogowany 2022-01-18 00:30:59

    Ciekawe... Czekam na ciąg dalszy opowieści...

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Wróć do