Do 1989 r. zabraniano im wspominać, że byli na Syberii. Jeśli ktoś się zdradził, nie przyjęto go szkoły czy na studia, tracił pracę, a czasami nawet wracał na wschód.
Ci ludzie jeszcze żyją, ale nie są wieczni. Jest ich coraz mniej...
W nocy z łóżek zerwał nas łomot do drzwi. Patrzymy, kto tam się dobija. Kilku żołnierzy rosyjskich pod dowództwem NKWD-zisty. Ojciec otwiera drzwi i słyszy: „Zbierajcie się, przesiedlamy was w inne miejsce”.
W domu było nas sześcioro rodzeństwa. Ja miałem 10 lat, a najmłodszy brat 2 lata. Mieszkali z nami jeszcze dziadek i babcia, ojciec i mama, która akurat chorowała po narodzinach bliźniąt. Dzieci te zmarły zaraz po porodzie.
Zabrali nas wszystkich. Był 10 lutego 1940 r., ostra zima. Na dworze śnieg leżący wyżej niż wysokość człowieka i do tego 30 stopni mrozu. Nie mogli nas zapakować na jedne sanie, więc kazali zaprząc naszego konia do drugich. Mieliśmy dużo szczęścia, bo gdy NKWD-zista zobaczył sporo dzieci, pozwolił nam wziąć to, co jest do jedzenia i to, co nadaje się do ubrania. Mama chciała wziąć jakiś garnek: „Tego nie bierz, bo to jest niepotrzebne” – usłyszała.
Prawie wszędzie informacje o tym, kogo wywieźć pochodziły od miejscowej ludności, najczęściej Ukraińców i Żydów. Każdymi saniami, którymi przyjechali po Polaków, powoził Ukrainiec, a gdzie indziej Żyd czy Białorusin.
Zawieźli nas do Jaworowa na stację kolejową. Załadowali nas do bydlęcych wagonów. Zamknęli i nie pozwolili już wychodzić.
Tak staliśmy jeszcze dwie doby, aż wypełnili pociąg innymi polskimi rodzinami. Ładowali od 30 do 50 osób do jednego wagonu. Dopiero tam dowiedzieliśmy się, że wiozą nas w nieznane.
Na Syberię jechaliśmy miesiąc. Po drodze pociąg zatrzymywał się gdzieś w polu tak, że na ogół nie było widać żadnej osady. Co jakiś czas na stacjach zatrzymywano pociąg i wołano dwóch mężczyzn z wiadrami, aby iść po „kipiatok” (przegotowana woda) i zupę, czyli też przegotowaną wodę, z garścią pływających buraków. Warunki były bardzo ciężkie. Na środku wagonu stał malutki piecyk z odrobiną węgla, był też otwór w podłodze, który służył za ubikację. Po bokach trochę lar, czyli desek do spania. Nic dziwnego, że ludzie umierali już podczas transportu. Nie wiem dokładnie jak to się stało, ale chorą matkę wyłączono z transportu i odesłano do szpitala. Szczęście miał ten, komu pozwolono zabrać np. pierzynę.
Syberia
Po miesiącu przybyliśmy do miejscowości Tułun. Tam nas rozładowano i zakwaterowano w cerkwi.
Nie było tam żadnego ogrzewania. Na dworze od 30 do 45 stopni mrozu. Do spania przygotowano jedynie słomę na posadzce, w której pełno było wszelkiego rodzaju robactwa. Widać, że przed nami już byli tu jacyś zesłańcy.
Po tygodniu załadowano nas na otwarte ciężarowe samochody i po zamarzniętej rzece ruszyliśmy w stronę tajgi. Po przejechaniu ok. 100 km przenocowaliśmy w jakichś barakach. Podczas jazdy jeden z młodszych braci omal nie zamarzł. Odratowaliśmy go dopiero na przejściowym przystanku. Stamtąd saniami zabrano nas w tajgę do przygotowanych drewnianych baraków. Szczęście, że ktoś już wcześniej tam napalił.
To były duże baraki z kilkoma salami. W każdej mieszkało po kilka rodzin. Na wyposażeniu drewniane prycze, sienniki i słoma.
Przywieźli nas tam jako niewolniczą siłę roboczą do wyrębu drewna. Następnego dnia wszystkich dorosłych przydzielono do pracy w lesie. Latem wycinane drzewa spławiano rzeką do tartaków.
Nie było żadnego konwojenta z bronią, bo stamtąd nie można było uciec. Mieszkał tam tylko brygadzista, który rozdzielał i odbierał pracę oraz magazynier; ten dysponował trociniastym chlebem, ewentualnie jakimiś innymi produktami. Przydzielano pół kilograma chleba dla pracującego i trzydzieści dekagramów dla niepracującego. We wspólnym kotle przygotowywano zupę, tj. brukiew z wodą. Dziennie dostawało się tego po jednej chochli.
Do najbliższej wioski mieliśmy 40 km. Jak mówią sybiracy, było to więzienie bez krat. Gdyby nawet ktoś podjął ucieczkę, to przejście do najbliższej wioski przez tajgę było niemożliwe. Głód, mróz i dzikie zwierzęta skutecznie przerwałyby podróż. Po drugie to było państwo policyjne; wytropiliby uciekiniera wszędzie i na miejscu rozstrzelali. Lepiej było wegetować niż uciekać.
W maju babcia dostała rozwolnienia, od którego zmarła. Wkrótce potem dołączyła do nas mama, którą wypisano ze szpitala i pozwolono jej wrócić do Polski. Ona jednak postanowiła pojechać za nami.
Tak się złożyło, że kiedy dotarła mama, przygnano do naszego punktu krowy. Wtedy brygadzista przydzielił je mojej mamie. Miała zwierzęta doić, paść i rozdzielać mleko. Dzięki temu jako dzieci mogliśmy wypić tyle mleka, ile chcieliśmy. To ratowało naszą rodzinę. Pozostali dostawali po pół litra mleka na każde dziecko, czasami więcej.
W zimie dokuczał nam mróz, a w lecie meszka, tj. taka drobniutka muszka, która wdzierała się do uszu, nosa, ust i strasznie kąsała. Jedyną ochroną było smarowanie dziegciem.
W barakach prześladowały nas pluskwy. One już tam na nas czekały od samego przyjazdu. Wyglądały jak przezroczyste plasterki. Pluskwy w najdrobniejszych szczelinach cierpliwie czekają na swojego żywiciela nawet kilka miesięcy. Jedynym sposobem ochrony było polewanie desek pryczy wrzątkiem. Ale po jakimś czasie pluskwy wczołgiwały się po nogach pryczy i znów nas kąsały. Wtedy wkładaliśmy nogi łóżek do naczyń z wodą. Teraz nie mogły już na nas wchodzić, więc czołgały się po ścianie do sufitu i skakały na śpiącego człowieka. Po paru dniach trzeba było walkę rozpocząć od nowa. Znowu wyparzyć prycze...
Raz w tygodniu szło się obowiązkowo do bani (rosyjska odmiana łaźni fińskiej). Ubrania wieszało się w jednym miejscu, gdzie gorąca para zabijała wszy, a ludzie myli się po drugiej stronie. Gdybyśmy tego nie robili, nie opanowanoby epidemii.
Wielu ludzi nie wytrzymało i zmarło.
Ojciec za swoją pracę zarabiał tylko teoretycznie. Wymyślono, że z wynagrodzenia trzeba mu potrącić transport na Syberię, zakwaterowanie i jedzenie. Zapisali mu, że zarobił 90 rubli, ale na rękę dostał 5.
Odwilż
W 1943 r. Sikorski podpisał porozumienie ze Stalinem. Odtąd mogliśmy już wyjeżdżać do fabryk. Najpierw przyjechali namawiać nas do kołchozu. Nasza rodzina również się zgodziła. Pamiętam tylko, że rodzice bardzo szybko zorientowali się, że w kołchozie, niby produkującym żywność, także można umrzeć z głodu. Tam panował 100-proc. komunizm. Wszyscy mieli pracować razem na wspólnych gruntach, a na koniec roku wszelkie płody były dzielone na kołchoźników. W rzeczywistości na jako takie życie starczało jedynie dla rządzących. Reszcie groziła śmierć głodowa. Zresztą kołchoźnicy doskonale o tym wiedzieli, więc całego swojego sprytu używali po to, by wziąć swoją dolę samemu jeszcze przed podziałem. W tej sytuacji bardzo często dochodziło do tego, że w dzień sadzono ziemniaki, a w nocy je wykopywano. W rezultacie kołchozy miały bardzo niską produkcję.
Jako tako można było przeżyć w sowchozie. To trochę przypominało nasze spółdzielnie. Organizacja była nieco lepsza. Ojcu udało się znaleźć tam pracę i miejsce dla rodziny.
W sowchozie była stołówka i przydział chleba. Jak woziłem zboże do magazynów, to można było się najeść pszenicy. Podpiekało się ziarna na gorącej blasze. Było też ogrodnictwo; uprawiano marchew, buraczki, a nawet pomidory w cieplarniach. To nie znaczy, że tam było dobrze, ale łatwiej było przeżyć. Jak się poszło kopać buraczki albo marchew, to zawsze mogliśmy zjeść trochę warzyw. Nawet dostaliśmy ogródeczek wielkości pokoju, w którym mogliśmy zasadzić ziemniaki. Szczęście, że nie było tam wielu Rosjan, bo oni by nam ukradli plony.
Na wiosnę zbieraliśmy zostawione w ziemi ziemniaki, które się skrochmaliły. Czasami trafiały się jakieś zmrożone kłoski, które zbieraliśmy po podpaleniu ścierniska. Oczywiście tego nie wolno było robić. To według Rosjan była kradzież. Gdy nie zdążyli zebrać ziemniaków z pola, to musiały się psuć, bo – choć głodowaliśmy – nie wolno nam było ich wziąć.
Raz jeden z Rosjan poskarżył, że zbieramy kłoski ze spalonego ścierniska. Za karę moją mamę na tydzień zamknęli w więzieniu. Według nich to co zmarznięte, zepsute i zgniłe, było własnością państwową. Wszystko zależało od ludzi. Jeden, gdy zauważył, że się w ten sposób dożywiamy, skarżył, drugi odwrócił głowę i udawał, że nie widzi. My trafiliśmy pod opiekę byłego carskiego kawalerzysty. To był człowiek kulturalny, na poziomie. Dzięki temu wszystkie rodziny, które tam trafiły, przeżyły i wróciły.
Pogorszenie
Niestety po śmierci Sikorskiego sytuacja znów się pogorszyła. Kazali nam przyjąć obywatelstwo radzieckie. Kto się nie godził, trafił do więzienia.
W 1943 r. rozpisano normalny przymusowy pobór do polskiego wojska. Zabrali nam ojca. Po takich cierpieniach i głodzie wysłali go na wojnę. Przeżył Lenino, został ranny dopiero pod Warszawą. Kontuzja była na tyle poważna, że po rekonwalescencji szpitalnej zwolnili go z armii. Pojechał do rodziny w Lubelskie, gdzie przebywał aż do jesieni 45 r. Jesienią zajął gospodarstwo w powiecie świdnickim.
Ja i brat musieliśmy pracować. Zresztą wszyscy powyżej 12 lat byli objęci obowiązkiem pracy.
Do Polski
Wróciliśmy do Polski w 1946 r. na podstawie umowy polsko-radzieckiej. Mieliśmy szczęście, że byliśmy w większej grupie Polaków. Ci, którzy przebywali gdzieś oddaleni, nie mieli szans dowiedzieć się, że pojawiła się możliwość powrotu. Jeszcze w 1956 r. wracały osoby, których wcześniej nie powiadomiono o tym, że mogą wracać.
Jechaliśmy dwa tygodnie. Już nas nie ryglowali i nie pilnowali.
Ojciec dowiadywał się w Czerwonym Krzyżu, kiedy przyjadą pociągi z Syberii. Gdy otrzymał informację, że jedzie nasz transport, zaczął nas szukać. Ale w tamtych czasach to nie było łatwe. Żeby dojechać z Wrocławia do Szczecina czasami potrzebne były cztery dni. Nas zawieźli do Łobza w województwie szczecińskim. Przedtem próbowano wysadzić nas wcześniej, ale wszędzie już brakowało miejsc do osiedlenia. Właśnie w Łobzie ojciec nas znalazł.
Pan Stanisław Mierzwa mieszka dzisiaj w Oleśnicy.
Notował:
Arkadiusz Woźniak
Komentarze opinie