
Były sobie czasy, kiedy termin „rynek” kojarzył się z handlem. Popatrując dzisiaj na opustoszałe w większości witryny sklepowe na kaliskim Głównym Rynku trudno jednak raczej owo skojarzenie utrwalić. Że nie wspomnę o, zarówno dzisiejszej jak i planowanej w konkursowym projekcie, postaci samego placu – handlowania tam niewiele raczej uświadczysz. A tak nawiasem – ktoś zwrócił uwagę, że nazwa placu w konfiguracji: Główny Rynek jest naleciałością z języka rosyjskiego („gławnaja płaszczadź”) a bardziej „po naszemu” byłoby: Rynek Główny. Zostawiam tą wątpliwość językoznawcom – nie mnie o tym sądzić – wrócę natomiast do czasów sprzed ponad wieku, kiedy na Rynek szło się przede wszystkim coś kupić (a potem ewentualnie opić zakup … kawą w pobliskiej cukierni). Nie napiszę nic nowego, kiedy przypomnę, że większość firm handlowych Rynku (jak i w pozostałych częściach miasta) należała wówczas do kupców żydowskich. Ale oto na tym tle wyróżniała się placówka prowadzona przez Polaka, wróć – Polkę (!), panią Marię Gałczyńską.
Mowa oczywiście o usytuowanym po wschodniej stronie Rynku pod numerem 10 – w domu Kempnera, naprzeciwko popularnej cukierni Gussmana, „Bazarze Szkolnym”. O szerokim asortymencie tej placówki informował przymocowany do wystającego z muru nad wejściem pręta szyld o treści:” BAZAR UNIWERSALNY/MATERIAŁY PISMIENNE,/ PODRĘCZNIKI SZKOLNE,/ ORYGINALNE GRAMOFONY,/ PATEFONY, /PŁYTY ZONOFONOWE, ZABAWKI,/ OZDOBY NA CHOINKĘ,/ WYROBY FRAŻETOWSKIE/ I GALANTERIA. Dodam, że w ofercie znalazły się także „wyroby tabaczne i tytonie tureckie pochodzące z fabryk krymskich i kaukaskich”. Marketing w pełnym wydaniu – pozazdrościła go (a raczej jego efektów) pani Marii konkurencja, oj pozazdrościła. Prowadzący inną z księgarni kaliskich Hofmański dał nawet do „Kaliszanina” zaprawione ironią swoje ogłoszenie: „Wobec reklamujących się obecnie Bazarów Szkolnych, mam zaszczyt niniejszym oświadczyć, iż nie goniąc za błyskotliwymi nazwami, przedsiębiorstwo moje jak dotąd, tak i nadal prowadzić będę pod nazwą KSIĘGARNI (…) sprzedaję nie drożej niż w Bazarach, o czym każdy interesowany przekonać się raczy”. Biedny pan Hofmański nie wiedział jeszcze jednak, że cena to tylko jeden z elementów wpływających na sprzedaż. Równie ważnym jest wszak sposób jej prowadzenia (dzisiejsi bywalcy turecko-egipskich bazarów wiedzą o tym doskonale a i rodzimi handlowcy i telemarketerzy opanowują tą sztukę – fakt, że dla potencjalnych nabywców czasem męczącą – w coraz doskonalszym stopniu). A w tej dziedzinie pani Gałczyńska nie miała sobie równych (choć kupcy starozakonni, o których wspomniałem, też byli w tym „handlu aktywnym” nieźli). Oby uświadomić Sz. Czytelnika, jak wyglądało handlowanie w wydaniu pani Gałczyńskiej odsyłam Sz.
Czytelników do opisu pióra po stokroć od mojego doskonalszego. Zerknijmy proszę choćby do pysznej sceny z „Nocy i dni”, w których pani Michalina Ostrzeńska sprzedaje komuś „dugloton” (?!). Bo trzeba Państwu wiedzieć, że powieściowa Ostrzeńska to nikt inny jak właśnie Maria Gałczyńska. W powieści – Ostrzeńscy spokrewnieni są z Niechcicami, w realu Gałczyńscy – z Szumskimi (nazwisko panieńskie Dąbrowskiej – przyp. PS). A któż mógł lepiej podejrzeć handlowe obyczaje cioteczki Gałczyńskiej jak nie, mieszkająca nawet przez pewien czas w czasie nauk w Kaliszu z wujostwem w oficynie kamienicy przy Józefince, przyszła pisarka?
A energię i siły witalne pani Gałczyńska (przy okazji – akurat mamy równiutką 90-tą rocznicę śmierci tej zacnej damy) miała niespożyte. Nim, we wrześniu 1889 r. ruszyła z „Bazarem..” wcześniej prowadziła stancję dla uczniów, dzierżawiła kolekturę loterii a nawet zajmowała się handlem nieruchomościami. Owa przedsiębiorczość i żywotność (naprawdę zerknijcie proszę do powieści lub choćby do odpowiednich scen z antczakowej ekranizacji z brawurową rolą Janiny Traczykównej jako Michaliny) wynikała oczywiście z charakteru pani Marii ale była też po części wymogiem chwili. „Profesorowa” Gałczyńska miała bowiem z mężem Bronisławem (w powieści – ciamajdowaty nieco Daniel Ostrzeński) trzech synów, których należało nie tylko wyżywić ale i dobrze wykształcić. Pensja małżonka – nauczyciela geografii i przyrody w prywatnej Szkole Realnej Pawłowicza a następnie języka polskiego w rządowej Szkole Realnej nie była zbyt wysoka, ciężar – przynajmniej finansowy – wychowania spoczął więc w dużej części na naszej bizneswoman. Zdaje się, że przynajmniej w zakresie przysparzania dochodów rodzinnych realia przez ponad wiek nie zmieniły się zbytnio. Wspomniana przeze mnie a ukazana w powieści nieporadność pana Gałczyńskiego została jednak przez Dąbrowską mocno przerysowana (prawdziwie pisarka oddała za to głęboką i bezwarunkową miłość, jaką swoją małżonkę darzył pan Ostrzeński – Gałczyński), profesor naprawdę dał się poznać jako inicjator i organizator wielu przedsięwzięć w zakresie życia społecznego, kulturalnego i oświatowego w ówczesnym w Kaliszu, m.in. Kursów Popularnych im. Adama Asnyka, licznych przedstawień teatrów amatorskich (które często reżyserował, a z których dochód przeznaczano na cele charytatywne) a nawet konferencji „w sprawie wychowania i pedagogiki”. Był też autorem podręcznika do geografii. A i mówcą – oratorem był przednim – oto zamieszczony w „Kaliszaninie” z 1874 r. opis wygłoszonej przez niego prelekcji: „Prelegent świetnie wywiązał się z zadania, o czym świadczyła ta uroczysta cisza, to naprężenie wszystkich bez wyjątku słuchaczy płci obojej, aby nie stracić ani jednego słowa, ani jednego pominąć szczegółu. Głos czytającego silny, dźwięczny, równy bez nużącej monotonii, znakomicie podnosił wartość czytanego przedmiotu. Grzmiący oklask był nagrodą trudów p. Gałczyńskiego, a zarazem oznaką powszechnego zadowolenia (…)”. Trochę to nie pasuje do wizerunku wiecznie zahukanego i nieporadnego powieściowego pana Daniela Ostrzeńskiego w filmowej kreacji Jerzego Kamasa, prawda?
Choć nie zmienia to postaci rzeczy, że filmowe sceny z salonu Ostrzeńskich są wciąż dla widzów sporą gratką, zresztą opinie o całym dziele Antczaka jako jednej z nielicznych filmowych adaptacji dorównującej (sformułowania: „a może nawet przewyższającej…” nie ośmielę się, broń Boże użyć, nie tylko ze względu na szacunek dla Dąbrowskiej) literackiemu pierwowzorowi.
Ale ja (nie do końca) o tym. Warto dodać, że tak jak w powieści czy w filmie sklep Ostrzeńskiej spełniał również funkcję lokalu towarzyskiego i miejsca spotkań rodzinnych, tak w realu u pani Gałczyńskiej nie mówiło się wyłącznie o obrotach, przychodach i innych handlowych vatach. Przecież bywała tam choćby także kolejna niepospolita postać – siostra pani Marii – Emilia Bohowiczowa (obie panie de domo Chrzanowskie), inicjatorka najważniejszych przedsięwzięć kulturalnych i dobroczynnych w ówczesnym Kaliszu. Należała do zarządu Sekcji Wychowawczej Towarzystwa Higienicznego, Towarzystwa Kropli Mleka, organizowała schronisko dla sierot, elementarną szkółkę polską przy Towarzystwie Dobroczynności a nawet kolonie letnie dla jej uczniów. W powieści jest nią Stefania Holszańska.
Tak, krąg towarzysko-kulturalny państwa Gałczyńskich to ważny, choć przecież nie jedyny wówczas, otwarty na sygnały z kraju i Europy, tętniący życiem społecznym ośrodek. Trochę więc można zrozumieć – sprowokowane przez opiniotwórczych krytyków – sarkanie przedstawicieli tychże kaliskich środowisk, że w „Nocach i dniach” Kalisz ukazany jest jakoby przez Dąbrowską jako nieco prowincjonalny zaścianek, „Kalińszczyzna bezczynem i biernością owiana […] Pipidówka [...] stanie się wymowną nazwą polskiej pasywności”. Takie dziwaczne choćby wnioski z lektury „Nocy i dni” wyciągnął krytyk literacki Adam Grzymała-Siedlecki. Ale – źle trafił. I tu na wysokości zadania stanęła pani Bohowiczowa, dając uszczypliwemu krytykowi ripostę, która spowodowała, że tenże w efekcie spuścił nieco z ironicznego tonu przyznając w kolejnym artykule pt. „Kalisz contra Kaliniec” ostatecznie, że „Kalisz był w istocie ośrodkiem bardzo aktywnym i pełnym inicjatyw, co w warunkach niewoli nabierało jeszcze większego znaczenia”.
Żeby ostateczny osąd w kwestii działalności kaliskich społeczników zilustrowanych w „Nocach i dniach” choćby w osobach pań Ostrzeńskiej i Holszańskiej zostawić Sz. Czytelnikom ŻK, zakończę cytatem jednego z – budzących wspomniane kontrowersje – fragmentu powieści: „Panie dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną przedsięwzięcia”.
W tekście wykorzystałem m.in. opracowanie p. Mieczysława Krysiaka: Śladami bohaterów „Nocy i dni”.
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie