Reklama

Kończymy opowieść o przedwojennym kaliskim bandycie – Józefie Pachołku

05/09/2020 05:00

Wakacyjne trzy po trzy (V)

   Kiedy za oknem usłyszał głos, nawołujący ich przez tubę do poddania się, w jednej chwili w jego ręku znalazł się pistolet. Instynktownie niemal wystrzelił w stronę drzwi. Wzrokiem nakazał tamtym przesunąć w tamtą stronę szafę a sam stanął przy oknie. Zobaczył kilku policjantów czających się wśród drzew ogrodu za sklepem Andrzejaka i w oknach sąsiedniej kamienicy. To łobuzy, jeszcze się z nimi policzę, pomyślał o Milewskich – bo to były okna ich mieszkania – Pachołek analizował sytuację. Spalony był chyba kierunek ucieczki w stronę Kościuszki i w głąb Ogrodowej. Czuł przez skórę, że za którymś ze zwałów cegieł, jakie stary Sieraszewski, zapobiegliwy budowlaniec, trzymał („na zapas – jak twierdził) koło swojej chałupy, czai się policjant ze spluwą. Kolejne lufy spoglądały też na jego kryjówkę od strony Podgórza. Położenie stawało się trudne. Tamci dwaj nie mieli przy sobie nawet broni. Gotowi wleźć pod stół i skichać się ze strachu – pomyślał z pogardą. A może tak wysłać jednego z nich na „negocjacje” a samemu w tym czasie dać przez okno drapaka w stronę Poprzeczno-Dobrzeckiej? To był jedyny kierunek, w którym nie dostrzegł jeszcze obławy. 

   Przed Woldańskimi jest brama, znał tam piwnice. Jeśli nawet nie uda mu się przebiec obok Glapiej Górki w stronę Wroniej, Kopernika czy Harcerskiej i cmentarzy (a tam to już na pewno dałby radę zmylić pogoń, miał w kilku grobowcach swoje kryjówki, ba – jednym z nich – Heinzów mógłby niepostrzeżenie przedostać się pod granicznym murem z jednej nekropolii na drugą, to może w tej piwnicy…   

  Kolejne wezwanie do poddania się, które padło właśnie od strony dzielącego go od Poznańskiej ogrodu Kostrzewy, wykluczyło i ten kierunek ucieczki. Sytuacja już nie była trudna. Była beznadziejna.
Poddali się. Wychodząc z przybudówki z podniesionymi rękami – pod czujnym okiem posterunkowego Franciszka Tabaki i towarzyszących mu kilkunastu policjantów – Józef był tak wściekły, że nawet nie zauważył żałosnego spojrzenia, jakie rzucała mu stojąca nieco w głębi Podgórza Leokadia. Mimo, że zakratowany samochód więzienny, do którego zapakowano całą trójkę, stał dosłownie kilka kroków od niej. Jej z kolei nawet nie było żal samego Józefa – bardziej wkurzyło ją to, że znów będzie musiała sobie dawać radę sama. I to, już wkrótce, z następnym dzieciakiem. Nie wiadomo skąd przyszedł jej do głowy zasłyszany niedawno,  głupawy wierszyk: no i fest: nie ma ojca, bachor jest. Zawróciła i za narożną kamienicą zniknęła jeszcze przed tym, jak po kocich łbach Podgórza ruszyła więźniarka. Kiedy już było wiadomo, że jest po wszystkim, okna w okolicy wypełniły się głowami mieszkańców. A każda z tych głów, przekazując newsa dalej, poczytywała sobie za obowiązek dodać do opowieści jakiś szczegół, spełnienie  własnych w tym zakresie proroctw (od razu mówiłam, że…), swoją ocenę moralną ale i – rzec by można – merytoryczną, pachołkowej historii. Temat obławy i aresztowania Pachołków dominował w rozmowach kaliszan jeszcze przez całe lato.   

  Tymczasem sprawy z „bohaterami” tego opowiadania potoczyły się już teraz szybko. 12 lipca 1932 r. przed sądem doraźnym w Kaliszu stanęli obaj bracia i Franciszek Maćkowski. W czasie krótkotrwałego śledztwa tylko Józef próbował jeszcze na początku kombinować. Przyznanie się do winy pozostałej dwójki, a przede wszystkim dowody w postaci posiadania broni i „kolekcji” artykułów o napadach i zeznania świadków nie pozostawiały wątpliwości. W rozmieszczonych po całym mieście melinach bandy policja znalazła resztki łupów z napadów. Na rozprawie, która wzbudziła olbrzymie zainteresowanie nie tylko kaliszan (ale chyba nie o takich okolicznościach sławy marzył Józef) nie pozostało już nic innego, jak okazać skruchę i ze łzami w oczach prosić o łagodniejszy wymiar kary. Przez całe życie nie miałem się do kogo przytulić – żalił się w czasie blisko godzinnej mowy przed sędzią, próbując wzbudzić jego litość. W sobotę była u mnie żona moja. Mówiła, że dziecko moje nie miało od kilku miesięcy ani jednej kropli mleka. Ja tę karę zniosę, ale proszę, żeby sąd zaopiekował się biedną moją żoną i dwojgiem dzieci – cytowali później kolejne szlochy Józefa Pachołka dziennikarze. Nie na wiele się to jednak zdało, sąd okazał się odporny zarówno na mniej lub bardziej szczery żal oskarżonych jak i na argumenty obrońcy: trudne dzieciństwo – najpierw na wsi (Słuszków), potem w przestępczogennych dzielnicach Kalisza – bieda, kolejne dziecko „w drodze”... Józef Pachołek został skazany na karę śmierci przez powieszenie. Prezydent Rzeczpospolitej Ignacy Mościcki, do którego skazany zwrócił się w desperackim akcie prób ratowania życia, nie skorzystał z prawa okazania łaski. Pachołek nie otrzymał nawet zbyt wiele czasu na rozmyślania. Ani o jego drugim dziecku, które na dniach powiła Leosia, ani o błędzie, jaki popełnił dając się tak frajersko złapać, ani o przegranym życiu, które mogło się przecież potoczyć inaczej. Przez więzienne okienko patrzał na układający się do snu Kalisz. Do jego nozdrzy docierał subtelny zapaszek finalnego produktu znajdującej się tuż przed murami więzienia destylarni Tykocinera. Nie trzeba to było, wykorzystując amerykańskie doświadczenia, wejść w jakiś handlowy układ z właścicielami? Może nie tkwiłby tu teraz czekając na stryczek? Dalej widział wieże kolegiaty, świętego Mikołaja i bardziej oddalonej świątyni na Rypinku, strome dachy obiektów franciszkanów i jezuitów – kościołów, do których przecież od tak dawna nie zaglądał. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że wkrótce wyślą go na tamten świat. O Jezu – pomyślał. Jestem winien!
   Niemal na wprost miał też wieżę ratuszową, z której właśnie odezwał się, wybijając północ, stilterowski zegar. Wraz z jego ostatnim uderzeniem w zamku celi zazgrzytał klucz… 

  Wyrok wykonano 14 lipca o godz. 0:54. Kazimierzowi Pachołkowi oraz Franciszkowi Maćkowskiemu darowano wprawdzie życie, otrzymali jednak kary bezterminowego więzienia. Kilka lat później wybuchła II wojna – być może wyszli więc z niego nieoczekiwanie wcześniej. Może rehabilitowali się walcząc z okupantem? Kto wie? A Leosia? Nigdy już nie wróciła na Ogrody – rozczarowani brakiem nowych plotek mieszkańcy nawet nie dowiedzieli się, kiedy na świecie pojawił się kolejny Pachołek. Czy był podobny do ojca i, co ważniejsze, jak potoczyły się jego losy. Ktoś bajdurzył, że gdzieś tam widział Leokadię z wózkiem, ktoś inny – i to wiele lat później, zaklinał (wyrażając chyba raczej pobożne życzenie tych, co znali całą opowiedzianą tu historię), że wie, iż młody Pachołek wyrósł na porządnego człowieka. Dałby Bóg…  
A przybudówkę z Ogrodowej 4 wkrótce rozebrano, tworząc tam skład węgla i drewna. Być może od tych materiałów zaczął się pożar, który – już w latach 50. XX w. strawił całą posesję. Kilkanaście lat później wyburzono też sąsiedni dom przy Poznańskiej przeprowadzając tamtędy nowoczesną arterię komunikacyjną zwaną Aleją Wojska Polskiego. Odcięła ona tym samym od reszty Ogrodów początek ulicy Ogrodowej, a na posesji pod czwórką pojawił się mały, trójkątny skwerek.

Epilog
  Andrzej ocknął się z zadumy. Słońce coraz bardziej dawało się we znaki. Z drugiej strony nie bardzo chciało mu się jeszcze wracać do nagrzanego samochodu na macdonaldsowym parkingu. Spojrzał na zegarek – nie było jeszcze tak późno. Skręcił więc w lewo w Podgórze. Cień, jaki w ten upalny dzień dawały odrapane kamienice to był chyba jedyny atut tej ulicy. Na Glapiej Górce przy Wroniej jakieś umorusane dzieciaki bawiły się w policjantów i złodziei. Dalej minął po lewej Gołębią i doszedł do ulicy Kopernika. Przeszedł parę kroków w lewo i ponownie skręcił – tym razem w Jabłkowskiego. Zdaje się, że przed wojną ta ulica nazywał się chyba inaczej – usiłował odświeżyć swą wiedzę regionalną. Piaskowa – czy tak jakoś. Szedł wąskim chodnikiem usiłując wśród elementów murarki mijanych kamienic dopatrzeć się śladów dawnej świetności. Nie było to łatwe – z reguły zrujnowane do cna domy i opuszczone po części mieszkania nie tworzyły zbyt urokliwej scenerii. W dodatku przy wylocie ulicy na schodkach w Aleję Wojska jakiś mężczyzna, zapuszczony w równym stopniu jak mijane przed chwilą kamienice, wystosował grzeczną prośbę o pożyczkę na kolejne piwko. Taki upał – uzasadniał bełkotliwie swą petycję. Mający wyjątkową pamięć do twarzy Andrzej głowę by dał, że facjatę tego gościa widział już na fotografii z przedwojennej kaliskiej gazety… 

Koniec
Piotr Sobolewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do