
Tydzień temu w Kalendarium wspomnieliśmy o rocznicy urodzin księdza Józefa Sieradzana. Rozwinę zatem ten temat – nim jednak przyjrzymy się tej postaci, najpierw słów kilka o pionierach w budowie rypinkowskiej świątyni w tym o bezpośrednim poprzedniku księdza Sieradzana na stanowisku (właściwiej byłoby rzec – funkcji) proboszcza parafii – księdzu Stefanie Martuzalskim. Do opisania obu wielebnych we jednym materiale upoważniają mnie wspólne działania w dziele rozbudowy kościoła i parafii, podobne poglądy i postawy natury politycznej no i… wspólny pochówek na cmentarzu przy Częstochowskiej.
Ale wpierw… Do początku XX wieku Rypinek podlegał duszpasterskiej opiece księży z Dobrzeca. Parafię przywrócono prawdopodobnie w roku 1914 i od początku swojego istnienia miała ona szczęście do niezwykle energicznych duchownych. Ale już kilkanaście lat wcześniej jasnym się stało, że dotychczas istniejąca na wzgórzu przy Częstochowskiej kaplica będzie cokolwiek zbyt mała dla ciągle zwiększającej się liczby okolicznej ludności. Postanowiono ją rozebrać, a na jej miejsce wznieść nowy obiekt. Zadania tego podjął się kanonik kolegiacki i proboszcz parafii Dobrzec ks. Franciszek Jüttner (Ittner), który powołał komitet budowy świątyni. Dzieło przeniesionego w międzyczasie do Pabianic ks. Jüttnera kontynuował ks. kanonik Józef Bronisław Szafnicki, wcześniej proboszcz kościoła w Kokaninie. Prace, również dzięki ofiarności i hojności nie tylko okolicznych mieszkańców, skończono w 1910 r., (a może jednak kilka lat poźniej ? – na wieży widnieje data 1913). We wspomnieniach mieszkańców parafii ksiądz Szafnicki jawi się jako bardzo wykształcony człowiek i doskonały mówca, znający język hebrajski oraz mojżeszową religię i obyczaje. Przyjaźnił się ponoć z bogatą inteligencją żydowską co skutkowało nawet pomocą finansową udzieloną przez Żydów przy budowie… katolickiej przecież świątyni. Poza tym kolegował się też z braćmi Gillerami. Nawiasem – kiedy nieukończone mury jeszcze nie zamknęły budowli, uroczystości religijne odbywały się w dawnym drewnianym obiekcie znajdującym się… wewnątrz nowo wznoszonego kościoła. W końcu jednak kaplicę – nie bez głosów nostalgii a nawet żalu – rozebrano i mimo obietnic przeniesienia jej na przykościelny cmentarz, dziś nie ma po niej śladu.
Pierwszym proboszczem parafii został ks. Władysław Kiełbasiński, parafia liczyła ok. 3 tys. dusz z terenu Rypinka, Starego Miasta, Zawodzia, Zagorzynka, Piwonic oraz wsi i kolonii Lis.
Ale oto w 1922 r. proboszczem zostaje urodzony w Stawiszynie w lipcu 1887 r. ks. Stefan Martuzalski. Rozbudowa kościoła – z braku funduszy – szła dość opornie, przeto ksiądz wyruszył… do Ameryki, aby tam zebrać potrzebne dukaty. W czasie okupacji ksiądz Martuzalski, pełnił funkcję tajnego wikariusza generalnego, wielokrotnie ryzykując własne życie w obronie innych. Między innymi przeciwstawił się maltretowaniu Żyda na kaliskiej ulicy. Kiedy miarka (w oczach okupantów) zaczyna się przebierać, opuszcza Kalisz i ucieka do Generalnej Guberni a kościół – przypomnę, że jedyny dostępny dla Polaków w czasie wojny – pozostawia księdzu Ignacemu Nowackiemu. Po śmierci tegoż obowiązki proboszcza przejmuje ksiądz kanonik Mieczysław Janowski. W 1945 r. ks. Martuzalski wraca (pieszo!) do Kalisza, w uznaniu zasług duchownego władze kościelne przenoszą go do głównej świątyni miasta – św. Mikołaja, a funkcje proboszcza św. Gotarda obejmują kolejno księża Ślipek i Lewandowski. Czasy były wrogie religii i duchowieństwu – rozpoczynają się pokazowe procesy biskupów i księży i kiedy ks. Martuzalski z ambony kościoła św. Mikołaja odczytuje protest episkopatu w sprawie Caritasu, grozi mu aresztowanie. Opuszcza Kalisz, wytropiony w połowie 1953 r. spędzi w więzieniu półtora roku. Nadchodzi tzw. „odwilż”, ksiądz powraca do parafii i w 1957 r. formalnie ponownie obejmuje urząd proboszcza sprawując go przez kolejnych dwanaście lat. Ostatnie pięć lat życia spędza jako rezydent w domu obok plebanii. Umiera w roku 1974, pochowany jest na cmentarzu na Zagorzynku.
No i „główny bohater” artykułu – ksiądz Sieradzan. Podstawowe wiadomości o nim podaliśmy w ubiegłotygodniowym „Kalendarium Życia Kalisza”. Teraz rozwinę niektóre zawarte tam wątki i – by obraz duchownego stał się mniej „oficjalny” – dodam kilka opinii o nim ludzi znających Księdza (któż go zresztą nie znał?)
W czasie pierwszego okresu pracy duszpaszterskiej w naszym mieście Ksiądz tworzył, obok Caritasu, Katolickie Stowarzyszenia: Młodzieży Męskiej i Młodzieży Żeńskiej. Został sekretarzem diecezjalnego centrum tych organizacji a w ich siedzibie w domu parafialnym przy ul. 3 Maja dzięki jego pomysłom tętniło życie. Nie mogło się to podobać ludowej (?) władzy, która w końcu rozwiązuje zarówno Caritas jak i KSM-y a niepokornego księdza kościelni zwierzchnicy ratują przed aresztowaniem powierzając mu probostwa poza Kaliszem – w Choczu i w Chełmicach. Na imieniny Józefa z Kalisza do Chocza byli uczniowie jeździli ciężarówkami (bo połączeń PKS nie było a samochodów ludzie, jak i zresztą sam ksiądz, raczej nie mieli). Natomiast parafianie z Chocza – gdzie m.in. założył Dom Samotnej Matki, osuszył część nadprośniańskich bagien przeznaczając je na ogrójec, itp. – nie chcieli go puścić. Zaciągnęli przed plebanią straż, którą Ksiądz, niczym w filmach sensacyjnych, wykiwał spuszczając się z okna – via drzewko czereśniowe – na prześcieradle.
Pisaliśmy o realizowanych przez niego długo – nawet jeszcze w maju – kolędach. Tymczasem okazuje się, że swoje „wizyty duszpasterskie” – bo tak starał się je precyzyjnie określać – kontynuował jeszcze dłużej – czasem nawet w miesiącach jesiennych. Jednego dnia typował zaledwie kilka rodzin – ze swoimi parafianami chciał porozmawiać spokojnie i bez pośpiechu. I co charakterystyczne – raczej nie przyjmował wtedy tradycyjnych „kopert” sugerując złożenie ewentualnej ofiary na „tackę” w czasie najbliższej Mszy św. Zresztą w kwestiach finansowych był – rzekłbym – filantropem, wolącym raczej dawać. Ta postawa zjednywała mu, paradoksalnie, hojnych ofiarodawców i darczyńców, dzięki którym mógł realizować szereg kosztochłonnych pomysłów i inwestycji. W tej materii był optymistą: Paaanie, to się da, to się zrobi. Sam natomiast chodził w starych „wołających jeść” butach, wysłużonej sutannie z dziurawymi kieszeniami, przez które gubił klucze, zimą dodawał beret „andersowski” i rozwianą pelerynę. Największym bogactwem była czapka z nutrii. Tak przyodzian często-gęsto zmierzał Częstochowską w stronę centrum. Chodził bardzo szybko, bez trudu namierzał więc swego „opiekuna” z wiadomego urzędu, który – by nie stracić go z oczu – musiał niemal truchtać. Na wyposażenie jego pokoju składało się natomiast żelazne łóżko z siennikiem i szarym, żołnierskim kocem, stół z trzema nogami (czwarty narożnik przybity do ściany), obraz i haczyki na sutannę i kilka sztuk odzieży. „Światu” pokazywał się zawsze w sutannie, za szczęściarkę zatem mogła uważać się jedna z sąsiadek-parafianek, która widziała księdza spadającego z drzewa, z którego zrywał owoce (innymi jego ogrodowymi pasjami było koszenie trawnika i rąbanie drewna – zwłaszcza w momentach, gdy nieopodal przechodził pierwszomajowy pochód). Sutanna zahaczyła o gałęzie i białogłowa ujrzała białe nogi i (o zgrozo) białe majtki Księdza. Który, nawiasem, aż tak bardzo tą autoprezentacją skonfundowany nie był.
Był doskonałym mówcą – kazania, choć przygotowywał je na kartce, mówił „z pamięci” – i charyzmatycznym, uwielbianym przez wielu, duszpasterzem. Ciepłym, serdecznym. Dla dzieci, które nazywały go „dziadzią” zwykle miał w kieszeniach cukierki. Kaliszanie nie obrażali się więc, broń Boże, na słowne przytyki dowcipnego księdza, typu: Oj Zuzanny, Zuzanny – stare panny. Małżeństwo to najsurowszy zakon jaki znam, jeżeli w nim przetrwacie do końca, to wasz wielki sukces życia i całkowite spełnienie lub Pijacy niech nie pchają się do nieba. Zresztą w sprawie zwalczania alkoholu był ortodoksem, choć i tu wykazał się kiedyś swoistym humorem. Z pielgrzymki do Ziemi Świętej przywiózł trochę wody z Morza Martwego. Po powrocie urządził przyjątko a na stole, ku zdumieniu gości, ustawił kieliszki, które wkrótce napełnił. Zdziwili się, gdy spróbowali spełnić toast. Ksiądz śmiał się do rozpuku: A co myśleliście, że wam wódki nalałem? Ktoś inny wspomina własny ślub, który Ksiądz „potajemnie” nagrał na magnetofon a potem – ku radości zaskoczonych nowożeńców – nagranie odtworzył im w czasie któregoś ze spotkań. Bawił się też doskonale w „śmigus-dyngus” – wielu za punkt honoru stawiało sobie wylać na Księdza wiadro wody. Taki był: w jednej ręce różaniec, w drugiej siatkówka, rąbanie drzewa i ping-pong.
No i – czego nie można na koniec pominąć – na obrzeżach swojej parafii wybudował dwie nowe kaplice – w Piwonicach i na Zagorzynku. Aby ominąć niechęć ówczesnych władz do tworzenia nowych miejsc kultu religijnego, budował je jako… prywatne domy „wtajemniczonych” parafian. A „willa” na Zagorzynku przekształciła się – już w łaskawszych czasach – w kościół, który stał się ośrodkiem nowej parafii. Przyczynił się także do powstania szpitalnej kaplicy w „okrąglaku”, w której zresztą przez pewien czas był kapelanem. Nie miał tam daleko, po przejściu na emeryturę, by nie ingerować w poczynania swego następcy u św. Gotarda, od lipca 1988 r. do końca życia mieszkał u sióstr Miłosierdzia Bożego na Poznańskiej.
Zmarł, jak pisaliśmy, 27 września 1996 r., spójrzmy zatem na testament jaki pozostawił: Proszę o skromny pogrzeb, trumna nie malowana, ustawiona na podłodze. Moją rodzinę proszę o uszanowanie mojej woli… Owa trumna z doczesnymi szczątkami zmarłego została najpierw wystawiona w kaplicy u Sióstr (którą współtworzył i w której przez kilka lat głosił kazania, spowiadał i – także bardzo wcześnie, jeszcze przed śniadaniem – się modlił). Później trumna została przewieziona do świątyni na Zagorzynku. No i 1 października ciało trafiło do kościoła pw. św. Gotarda skąd, po Mszy św., kondukt ruszył w stronę cmentarza na Zagorzynku. Ale jakże mógł to być „skromny pogrzeb”? – liczne poczty sztandarowe, rzesze kaliszan a po obu stronach Częstochowskiej, aż do samego cmentarza, nieprzebrane tłumy rzucające kwiaty na trumnę.
PS. Utarł się zwyczaj, że część parafian po ceremonii pochówku swoich bliskich na zagorzyńskiej nekropolii udaje się jeszcze do grobu Księdza by i tam zapalić znicz. Zresztą przy tym grobie znicze – mimo, że od śmierci upłynęło już ponad ćwierć wieku – palą się niemal przez cały czas. To również świadczy o wdzięcznej pamięci kaliszan o księdzu Sieradzanie.
W artykule wykorzystałem wspomnienia parafian i uczniów (był katechetą w kilku szkołach ale sercem – jak twierdził – pozostał przy „Handlówce”) Księdza – część z nich zawarta jest w opracowaniu „Życie – kapłaństwo Księdza Prałata Józefa Sieradzana” (Kalisz, 2006).
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie