
No i zaczął się rok szkolny. Na zajęciach języka polskiego młodzież, zwłaszcza licealna, będzie analizowała (co autor chciał powiedzieć?) mniej lub bardziej wybitne dzieła rodzimej literatury. Przy okazji pozna pewno życiorysy autorów tychże. CV będzie najczęściej budujące, ich bohaterowie szlachetni, pracowici i w ogóle bez skazy. Dodatkowo z portretów na ścianach klasopracowni będą spoglądały lica poważne, zatroskane i wykluczające jakiekolwiek podejrzenia o życiowe kłopoty, błędy czy wręcz różnorakie „grzeszki” ich posiadaczy. Tylko lukier, pomnikowy spiż i nasze nogi ugięte w kolanach na sam widok. A tymczasem nie zawsze było tak krystalicznie.
O różnych wybrykach i przypadłościach autorów lektur szkolnych napisano co nieco. Na tle zasłużonych „skandalistów” nasi czołowi literaci: Asnyk, Konopnicka i Dąbrowska wypadają całkiem przyzwoicie (bo nie napiszę przecież: „nudnie”). Choć…
Najmniej „doczepić się” można do pana Adama. Państwo Asnykowie postrzegani byli jako bardzo porządna rodzina, o czym zresztą nie bez złośliwości zakomunikowała „wytransferowana” od Asnyków służąca Urbanowa nowemu pracodawcy, panu Wasiłowskiemu (ojcu Konopnickiej). Wypomniała mu bałaganiarstwo, dziadowskie naczynia w kuchni („nie to co u państwa Asnyków”) … Ale dorastający Adaś dostarczał czasem – zwłaszcza ojcu, który chciał w nim widzieć stuprocentowego mężczyznę – powodów do zmartwień. Był raczej nieśmiały, czasem stwarzał wręcz wrażenie ciamajdy. Ot, choćby często przytaczana scena z balu w resursie. Przyszły poeta czuł miętę do Walerii Nawrockiej, która dość demonstracyjnie dała mu kosza, gdy poprosił ją do jakiegoś mazura. Ano, trzeba było, młodzieńcze, nauczyć się tańczyć. A tak – pozostało tylko napisać wiersz Legenda pierwszej miłości.
Zresztą w miłości, o której tak pięknie przecież pisał, Asnyk nie miał szczęścia. Zimą 1874 roku podczas pobytu w Tatrach trzydziestosześcioletni poeta poznał córkę poznańskiego lekarza, Zofię Kaczorowską. Rok później stanął z nią na ślubnym kobiercu. Radość, niestety, nie trwała długo. „Szczęście małżeńskiego pożycia nie było mi przeznaczonem – pisał Asnyk. – Po niespełna roku opuściła mnie umierając żona, pozostawiwszy mi na pociechę syna”. Zofia nie przeżyła połogu. Kaczorowscy nie potrafili pogodzić się ze stratą i obwiniali za tragedię zięcia. Postanowili też zatrzymać wnuka. Asnykowi okazywali niechęć i utrudniali odwiedziny u syna. A i poeta – co tu dużo mówić – nie palił się do spotkań z „pociechą”. Czternastoletni Włodzimierz przyjechał do ojca dopiero po śmierci babci. Prawie się nie znali, ich relacje były dalekie od krajowej przeciętnej. Adam był już wtedy sławny a Włodzio nie miał większych ambicji, uczył się słabiusio. Gdy dorósł, prowadził żywot dekadenta i utracjusza – wysiadywał w knajpach, pił, grał w karty, robił długi, które potem spłacał ojciec. Nie zmienił się i po śmierci poety. Część spuścizny po ojcu sprzedał, resztę spalił i wyjechał do Paryża. Tam… nadal wiódł hulaszcze życie a kiedy pieniądze się skończyły, popełnił samobójstwo. Czyli Adamowi Asnykowi przypinamy jedną łatkę – za wypełnienie roli ojca.
Tymczasem suknie Marii Konopnickiej zdobiłoby chyba takich łatek nieco więcej. Niedługo po przeprowadzce z Suwałk (gdzie się urodziła w 1842 roku, choć później uporczywie przesuwała tę datę, próbując się odmłodzić – no, ale to pewno przyjmiemy ze zrozumieniem) do Kalisza, umarła jej matka. Papa chował gromadkę dzieci surowo. Na spacery, mimo że mieli piękny kaliski park niemal pod nosem, chodzili prawie wyłącznie na cmentarz, nie przyjmowali gości, niewiele rozmawiali. Dzieciaki w chłodnym mieszkaniu w kamienicy Puchalskiego na Warszawskim Przedmieściu nudziły się okrutnie. Kiedy poznała i wzięła ślub z Jarosławem Konopnickim miała zatem prawo sądzić, że chwyciła Pana Boga za nogi. Była to jednak pomyłka, którą później kładła na karb swego młodego wieku – choć naprawdę nie miała już, jak usiłowała wszystkim wmówić, lat 16 a o cztery wiosenki więcej. Wyjechała z mężem z Kalisza do wiejskich majątków i początkowo była zafascynowana nowym: „Sfera życia była huczna, szlachecka w znaczeniu niedbania o jutro, a tłem życia były zjazdy, polowania, jarmarki, sądy polubowne”. Dość szybko przestało ją to jednak bawić, zwłaszcza że konsekwencją tej sielanki były wciąż rosnące długi męża – utracjusza i zarazem nieodpowiedzialnego administratora majątków. Był tylko w jednej sferze robotny – Maria urodziła ośmioro dzieci (dwoje zmarło wcześnie), które wychowywała praktycznie sama. Tym bardziej że mając 36 lat skonstatowała, że jej życie to „byt zamkniętego w klatce ptaka”, opuściła „wąsatego anioła” i przeniosła się z nimi do Warszawy. Nie było łatwo i dopiero z czasem jej praca pisarska przyniosła finansowe efekty. Kłopotów przysparzał jej mąż (z którym nie miała formalnego rozwodu), ale i dzieci. Musiała się uporać z nagłą śmiercią kolejnego z synów i chorobą pięknej córki Laury, która w dodatku została, o zgrozo, aktorką (a matka długo bruździła jej w robieniu kariery). Inna z córek, Helena, sprawiła sobie nieślubne dziecię, które oddano „komuś na wsi”, poza tym okazała się kleptomanką, intrygantką i skandalistką. Sąd uznał ją za niepoczytalną i odtąd przebywała w szpitalach psychiatrycznych (z których raz po raz uciekała). Zmarła młodo a matka, mimo, że długo tolerowała jej wybryki a nawet starała się jej pomóc, z czasem „całkowicie wymazała ją z pamięci”. No i, na domiar złego, na umyśle szwankował też jeden z zięciów pisarki.
Liczne podróże Konopnickiej nie były – co tu dużo mówić – jedynym sposobem na odreagowanie życiowych stresów. Jakby to delikatnie, za Ludwikiem Krzywickim, ująć, Konopnicka była „niewiastą mocno kochliwą”. Już w Gusinie, znudzona i osamotniona, złożone w kaliskim kościele św. Mikołaja przyrzeczenie wierności małżeńskiej traktowała… relatywnie. „Pozostawała pod urokiem” gusińskiego sąsiada Kornela Dąbrowskiego ale najchętniej ukojenia w niedoli szukała też w ramionach 13 lat młodszego guwernera dzieci Konstantego Krynickiego (nazywała go „drogim kociem”). Żeby było ciekawiej, na dwumiesięczną kurację do Szczawnicy wybrała się z… obydwoma panami. Romansowała też z 17 lat młodszym Janem Gadomskim – „niezbyt wielkiej urody lecz mistrzem w sztuce flirtu” czy z rówieśnikiem swoich dzieci (miał 22 lata mniej niż pisarka) Maksymilianem Gumplowiczem. Ten zresztą popełnił spektakularne samobójstwo pod drzwiami jej pokoju hotelowego w Grazu. No i wreszcie liczne plotki, komentarze i spekulacje krążą na temat trwającej 20 lat znajomości pisarki z malarką i sufrażystką Marią Dulębianką. Konopnicka nazywała noszącą się po męsku (surdut, monokl) przyjaciółkę „Pietrek z powycieranymi łokciami”. Ze względu na image Konopnickiej – długie suknie, kapelusze z kwiatami – niektórzy dopatrują się w przyjaźni obu pań związku erotycznego typu butch/femme. Choć – co trzeba wyraźnie podkreślić – podobnie jak w przypadku wcześniejszych związków pisarki, nie ma jednoznacznych dowodów na ściśle erotyczne więzi tej znajomości. No i jeszcze jeden argument „za” naszą pisarką: kiedy na zjeździe kobiet polskich młoda wówczas Nałkowska wzniosła okrzyk: „chcemy całego życia” oburzona Konopnicka demonstracyjnie opuściła salę. Wygląda na to, że ubiegłoroczny wybór kaliskich „feministek ” na patronkę swych postulatów właśnie Konopnickiej nie był do końca przemyślany.
No i Maria Dąbrowska, de domo Szumska. Nawet najwięksi admiratorzy jej twórczości wspominają dość trudny charakter pisarki. Jeden z przykładów – kiedy w czasie obchodów 18 wieków Kalisza w 1962 r. wręczano jej dyplom Honorowego Obywatela Miasta skomentowała to chłodno: „takich dyplomów mam wiele”. Poza tym „wykłócała się” o diety, w kontaktach z partnerką Anną Kowalską często zachowywała się egocentrycznie. Ta żaliła się przecież: „wspomnienia ostatnich pięciu miesięcy z M. są koszmarne”. Właśnie – kontakty z Anną. Dąbrowska przez całe życie była w kimś zakochana – pisze S. Koper, z którego książki zaczerpnąłem część informacji – (…) jednak po kilku męskich partnerach – Stanisławie Stępowskim, Jerzym Czopie (ten romans trwał latami) no i mężu: Marianie Dąbrowskim (przyp. P.S.) – przyszedł czas na kobiety. Pierwszą taką miłością była Stanisława Blumenfeld a gdy ta podzieliła losy lwowskich Żydów (wtedy dla Marii „skończyła się ostatnia miłość życia”), przyszła kolej na Annę Kowalską. I wówczas znów zapisała: „rozpoznałam wreszcie moje uczucie do niej jako wielką, może największą w życiu miłość”. Uczucie to nie miało wprawdzie charakteru erotycznego, choć czasem jednak nocą płaczem Anna „osiągała, co chciała” i dochodziło do zbliżeń intymnych. Ale generalnie w związku tych pań to jednak Dąbrowska „była stroną biorącą”. Ciekawym w tym wszystkim jest fakt, że Dąbrowska „reprezentowała mocno dyskusyjny typ urody”. Miłosz napisał o niej: „(…) Ten trochę zezowaty karzełek z grzywką przyciętą na pacholę (…)” a Słonimski był jeszcze bardziej brutalny – „skrzyżowanie jamnika z Piastem Kołodziejem”. My bądźmy bardziej szarmanccy i zostawmy już kwestię urody pani Marii. Za to wspomnijmy jeszcze o jednej jej przypadłości. Zapisała Kowalska: „Lękam się o M. – rozpaczam, że się niszczy – pali, pije”. A gdzieś indziej: „W południe zastałam, była M. dziwną. Alkohol buchał od niej”. A sama pisarka stwierdziła, że namiętność Kowalskiej „grzeje ją jak gorzała”.
I to, w skrócie, tyle. Zakończę jednak pewno przewrotnym nieco życzeniem – oby ten artykuł nie trafił do rąk naszej kochanej młodzieży. A już, broń Boże, do tej, której szkołom patronują nasi bohaterowie. Może lepiej, by obraz tych „co sławią nasz gród” pozostał w ich oczach nieskalanym. Wszak wielkimi literatami byli…
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie