Reklama

Mieczysława Jałowieckiego requiem dla ziemiaństwa (I)

26/09/2021 06:00

Mieczysław Jałowiecki herbu Bożeniec, urodził się w grudniu 1876 r.  w Sadyguszkach na Litwie. Był synem generała Bolesława Jałowieckiego i Anieli z Witkiewiczów – najmłodszej siostry Stanisława Witkiewicza (zatem ciotki Witkacego). W styczniu 1919 r. został na polecenie swojego krewnego Józefa Piłsudskiego mianowany na stanowisko Generalnego Delegata Ministerstwa Aprowizacji na miasto Gdańsk. Był wówczas najwyższym rangą przedstawicielem rządu polskiego w Gdańsku, działając pod szyldem Amerykańskiej Misji Żywnościowej. Jego główne zadanie polegało na przyjmowaniu w porcie gdańskim statków z amerykańską pomocą żywnościową i dopilnowaniu, by trafiła ona dla Polski. Nieoficjalne zadania wiązały się z przesyłaniem polskiemu rządowi informacji o sytuacji politycznej i gospodarczej w Gdańsku, przydatnych później stronie polskiej podczas rokowań na konferencji pokojowej w Paryżu. 

  Misję w Gdańsku rozpoczął w styczniu 1919 r. wraz ze swoim zastępcą Witoldem Wańkowiczem – bratem pisarza Melchiora Wańkowicza. W ramach swojej działalności, by uniezależnić od niemieckich firm transport towarów barkami po Wiśle do Torunia, nabył siedem holowników, wykupił na terenie Gdańska z prywatnych rąk wiele nieruchomości: m.in. spichlerze nad  Motławą czy hotel, dom zdrojowy i pensjonaty na półwyspie Westerplatte, na którym to terenie powstała – tak chwalebnie zapisana w historii Polski – Wojskowa Składnica Tranzytowa. Operacji dokonywał na swoje nazwisko omijając niemiecki zakaz sprzedaży polskiemu rządowi nieruchomości. Po powstaniu II Wolnego Miasta Gdańska zorganizował biuro paszportowe wydające wizy do Polski. Służba w dyplomacji sprawiła, że stał się poliglotą – oprócz ojczystego znał w mowie i piśmie języki: rosyjski, angielski, francuski, niemiecki, litewski i nieco szwedzki. Zamieszkał z rodziną w Sopocie przy Victoriastraße (ul. Królowej Jadwigi). Zakończywszy swą misję w Gdańsku, otrzymał w 1920 roku nominację na członka Komisji do Spraw Gdańskich przy Delegacji Polskiej na konferencję pokojową w Paryżu. 

  Następnie zamierzał wyjechać do Afryki ale przypadkowe spotkanie w warszawskiej kawiarni ziemianki z kaliskiego Zofii Anieli Marii z Romockich primo voto Wyganowskiej (śliczna brunetka, w kapeluszu z szerokim rondem, ubrana w świetnie skrojoną, dyskretną, czarną suknię. W uszach świeciły dwa wielkie brylanty) kazało te plany diametralnie zweryfikować – w sierpniu 1922 r. stanęli na ślubnym kobiercu i tym oto sposobem pan Mieczysław znalazł się z powrotem w tej tak dla niego bliskiej i drogiej atmosferze ziemiańskiej. Pisał wtedy: „wszystkich nas ziemian łączyła jakaś tajemna siła, która szła z ziemi, z gospodarstwa, ze starych ścian dworów i wspólnej tradycji szlacheckiej”. 

  Osiadł w podkaliskim Kamieniu – majątku żony gdzie znalazł czyste powietrze, przesiąknięte zapachem miodu z kwitnących pól białej koniczyny i wysadków buraczanych. (…) „Gdzieś na widnokręgu mignie czasem ciemna smuga lasu, zabieleją wieże kościelne lub białe ściany dworów i znowu pojawiają się szerokie jak morze, falujące pola złotej pszenicy lub ciemna zieleń buraków. Nie jest to już Królestwo, nie jest też Poznańskie, to inny, zamknięty w sobie, osobliwy kraj, będący pograniczem dawnej Wielkopolski, to dawniejsza gubernia kaliska, której najpiękniejszym klejnotem jest sam powiat Kalisz”. 
Prowadzi gospodarstwo ale i bacznie obserwuje i opisuje życie sąsiadów, wynikiem czego powstała jego kapitalna trzecia część tryptyku „Na skraju Imperium i inne wspomnienia” o jakże wymownym tytule: „Requiem dla ziemiaństwa”.

  Przede wszystkim „zakochuje się” w okołokaliskich ziemianach. Pisze: „Kaliszanie to nie tylko dobrzy gospodarze i myśliwi, ale także naród bitny. Chyba w żadnej innej dzielnicy całe ziemiaństwo tak dzielnie nie stanęło w szeregach walczących, bez względu na wiek i zdrowie, jak to zrobili Kaliszanie w czasie wojen bolszewickich. Co trzeci Kaliszanin to kawaler Krzyża Walecznych, co dziesiąty to kawaler Virtuti Militari, a gdy po skończonej wojnie wschodnie województwa Królestwa pozostały bez inwentarza, bez nasienia siewnego, bez ludzi, to jedynie Kaliszanie zebrali się do kupy i z inicjatywy prezesa Wojciecha Wyganowskiego pośpieszyli z pomocą”. Całe pociągi z końmi, ziarnem, narzędziami i ludźmi zostały wysłane pod opieką nieocenionych włodarzy kaliskich hen, aż do ziemi łomżyńskiej. No i o swoim majątku: „Jeżeli powiat kaliski słusznie zwany był perłą dawnej guberni kaliskiej, to Kamień uchodził za złote jabłko tego powiatu”.

  Po czym poddaje dość wnikliwej charakterystyce większość pracowników z majątku (ogółem zatrudniał ich kilkudziesięciu). W większości docenia ich wysokie kompetencje ale i – czasami z ironią i dystansem – wspomina o ich słabostkach (choćby o „długich rękach” czy skłonności do bójek). Poważniej za to konstatuje  że: „długie lata administracji rosyjskiej i działalność komisarzy ziemskich, których głównym zadaniem było poróżnienie wsi z dworem, na pewno pozostawiło osad niechęci u chłopów kaliskich. (…) a dominującą cechą chłopa kaliskiego była przebiegłość i fałsz; może demoralizująco wpłynął na to charakter pogranicza z szeroko rozpowszechnionym przemytnictwem, a co za tym idzie pijaństwem i oszustwem”. Ale za to jest jeszcze jedno, bardzo symptomatyczne spostrzeżenie: „Wydajność pracy w Kaliskiem trzykrotnie przewyższała wydajność naszych flegmatycznych i powolnych Litwinów”.

  Jeszcze ciekawsze – zwłaszcza z punktu widzenia kaliskich regionalistów – są obszerne opowieści dotyczące innych okołokaliskich ziemian. Rej wśród ziemiaństwa wodził pan Konstanty Murzynowski, człowiek stateczny, gospodarny, rozważny w słowie i w interesach, a przy tym miły kompan, świetny brydżysta, dobry myśliwy i gościnny a serdeczny sąsiad – pisze o gospodarzu z Kalinowej (vide: „Straszny dwór”). Murzynowski stanowił zaprzeczenie powszechnej raczej opinii o ziemianach jako lekkomyślnych utracjuszach: „Będąc w interesach rozważny, długów nie miał, a przeciwnie – zapewne niejeden dziesiątek tysięcy złotem leżał na jego kontach bankowych i sporo dolarów przechowywanych w domu „na wszelki wypadek”. W niedalekich Kobylnikach rezydował z kolei pan Andrzej Potworowski, „potworem” zwany, który był nie tylko jedną z najlepszych „strzelb” w Polsce – także w rolnictwie był podobnym wirtuozem jak Paderewski w muzyce i „potrafił z piasku bicz ukręcić”. 
Kolejnym wyjątkiem od niepochlebnej o ziemianach opinii był jego sąsiad pan Lucjan Rubach – znany ze swojej oszczędności i wyrachowania, dzięki którym jakoś co rok dokupował kamienice w Kaliszu. Nabywszy samochód, bardzo przestrzegał, aby szofer nie jechał z górki na gazie. „Panie, panie, teraz powietrzem” – zwykł był przestrzegać swojego szofera. Za to nieco inne jest wspomnienie Jałowieckiego o panu Milke: „(…) nie zdarzyło mi się jednak spotkać z nim na trzeźwo i nie wiem jak wyglądał będąc trzeźwym”.
Do „elity” ziemiaństwa należeli natomiast Niemojowscy z Marchwacza. Ostatnim przed wojną tam gospodarzem był pan Wacław Niemojowski, były marszałek koronny radcy stanu. Mieszkał on wraz z „przemiłą żoną Zofią z hr. Szembeków w pięknym dworze przerobionym na pałac (czasami porównywanym z warszawskim pałacem Łazienkowskim), w którym gościli ludzi ciekawych, cudzoziemców, dyplomatów, ludzi pióra lub sztuki”. I dalej: „(…) dom był pełen dzieł sztuki, ładnych mebli, obrazów, brązów, portretów rodzinnych. Dwóch starych kamerdynerów, ubranych w liberie koloru piaskowego, usługiwało do stołu”. 
I na zakończenie tej części zajrzyjmy jeszcze do Rożdżał – do II wojny gospodarowali tam państwo Suscy a ściślej pani Rozalia gdyż jej małżonek Brunon znacznie częściej przebywał w ich drugim majątku w Laskach pod Warszawą – oraz do Tłokini. 

  Tam „podejmują” nas, rzecz jasna, państwo Zofia z Chrzanowskich (ziemian z Jastrzębnik) i Ignacy Chrystowscy. W pałacyku, wybudowanym na miejsce starego dworu („struktury drewnianej, gontami podbitego”) panował ład i porządek. Zofia – wesoła, choć chyba „nie przedniej urody”, nowoczesna – uprawiała tenis, jeździła konno i na nartach – choćby na tzw. Dębiczu – górce za pałacem. W pałacu prowadziła praktyki dla młodych ziemianek. Po wojnie los obszedł się z wdową podle – od ludowych władz otrzymała zakaz zbliżania się do swojego dawnego majątku, pracowała jako… szatniarka w jednym z wrocławskich hoteli. Ignacy zaś, zagorzały endek i wielbiciel Romana Dmowskiego (którego kilkakrotnie w Tłokini gościł) był pedantem więc Tłokinia mimo gościnności gospodarzy i doskonałej kuchni nie była sąsiedztwem „na co dzień”. Trzeba było być zaproszonym albo zawczasu oznajmić gospodarzom o swoim przyjeździe. Dom mimo starannego urządzenia był nieco sztywny: wszystko było starannie ułożone na tym samym miejscu, nie znalazło się tam ani ździebełka kurzu. Służący, ubrany zawsze w granatową, odprasowaną liberię, dopełniał solennej atmosfery wszystkich przyjęć w Tłokini. A na nie przyjeżdżali sąsiedzi ziemianie: Karśniccy, Bronikowscy, Karscy, wspomniani Suscy. I Niemojowscy, Żywanowscy z Osuchowa, Szczęśniewscy. 

  Owe przyjęcia kilkadziesiąt lat temu w programie TV wspominała zresztą z dużym sentymentem ówczesna „kurzorka” – pani Marianna Przywarczak. Ale Chrystowscy nie izolowali się totalnie od wsi – Ignacy sponsorował na przykład miejscową straż, poza tym, jako jedyni w okolicy posiadacze telefonu udostępniali go w pilnych potrzebach mieszkańcom Tłokini.
Ech, na dziś chyba starczy tych sentymentalnych wspomnień. W następnym odcinku, do lektury którego już zapraszam, „odwiedzimy” wraz z panem Mieczysławem Jałowieckim kolejnych ziemian z innych części okolic Kalisza.

Część cytatów zaczerpnąłem z opracowanego przez Michała Jałowieckiego tekstu „Requiem dla ziemiaństwa”.
Piotr Sobolewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do