
Mieczysław Jałowiecki herbu Bożeniec, urodził się w grudniu 1876 r. w Sadyguszkach na Litwie. Był synem generała Bolesława Jałowieckiego i Anieli z Witkiewiczów – najmłodszej siostry Stanisława Witkiewicza (zatem ciotki Witkacego). W styczniu 1919 r. został na polecenie swojego krewnego Józefa Piłsudskiego mianowany na stanowisko Generalnego Delegata Ministerstwa Aprowizacji na miasto Gdańsk. Był wówczas najwyższym rangą przedstawicielem rządu polskiego w Gdańsku, działając pod szyldem Amerykańskiej Misji Żywnościowej. Jego główne zadanie polegało na przyjmowaniu w porcie gdańskim statków z amerykańską pomocą żywnościową i dopilnowaniu, by trafiła ona dla Polski. Nieoficjalne zadania wiązały się z przesyłaniem polskiemu rządowi informacji o sytuacji politycznej i gospodarczej w Gdańsku, przydatnych później stronie polskiej podczas rokowań na konferencji pokojowej w Paryżu.
Misję w Gdańsku rozpoczął w styczniu 1919 r. wraz ze swoim zastępcą Witoldem Wańkowiczem – bratem pisarza Melchiora Wańkowicza. W ramach swojej działalności, by uniezależnić od niemieckich firm transport towarów barkami po Wiśle do Torunia, nabył siedem holowników, wykupił na terenie Gdańska z prywatnych rąk wiele nieruchomości: m.in. spichlerze nad Motławą czy hotel, dom zdrojowy i pensjonaty na półwyspie Westerplatte, na którym to terenie powstała – tak chwalebnie zapisana w historii Polski – Wojskowa Składnica Tranzytowa. Operacji dokonywał na swoje nazwisko omijając niemiecki zakaz sprzedaży polskiemu rządowi nieruchomości. Po powstaniu II Wolnego Miasta Gdańska zorganizował biuro paszportowe wydające wizy do Polski. Służba w dyplomacji sprawiła, że stał się poliglotą – oprócz ojczystego znał w mowie i piśmie języki: rosyjski, angielski, francuski, niemiecki, litewski i nieco szwedzki. Zamieszkał z rodziną w Sopocie przy Victoriastraße (ul. Królowej Jadwigi). Zakończywszy swą misję w Gdańsku, otrzymał w 1920 roku nominację na członka Komisji do Spraw Gdańskich przy Delegacji Polskiej na konferencję pokojową w Paryżu.
Następnie zamierzał wyjechać do Afryki ale przypadkowe spotkanie w warszawskiej kawiarni ziemianki z kaliskiego Zofii Anieli Marii z Romockich primo voto Wyganowskiej (śliczna brunetka, w kapeluszu z szerokim rondem, ubrana w świetnie skrojoną, dyskretną, czarną suknię. W uszach świeciły dwa wielkie brylanty) kazało te plany diametralnie zweryfikować – w sierpniu 1922 r. stanęli na ślubnym kobiercu i tym oto sposobem pan Mieczysław znalazł się z powrotem w tej tak dla niego bliskiej i drogiej atmosferze ziemiańskiej. Pisał wtedy: „wszystkich nas ziemian łączyła jakaś tajemna siła, która szła z ziemi, z gospodarstwa, ze starych ścian dworów i wspólnej tradycji szlacheckiej”.
Osiadł w podkaliskim Kamieniu – majątku żony gdzie znalazł czyste powietrze, przesiąknięte zapachem miodu z kwitnących pól białej koniczyny i wysadków buraczanych. (…) „Gdzieś na widnokręgu mignie czasem ciemna smuga lasu, zabieleją wieże kościelne lub białe ściany dworów i znowu pojawiają się szerokie jak morze, falujące pola złotej pszenicy lub ciemna zieleń buraków. Nie jest to już Królestwo, nie jest też Poznańskie, to inny, zamknięty w sobie, osobliwy kraj, będący pograniczem dawnej Wielkopolski, to dawniejsza gubernia kaliska, której najpiękniejszym klejnotem jest sam powiat Kalisz”.
Prowadzi gospodarstwo ale i bacznie obserwuje i opisuje życie sąsiadów, wynikiem czego powstała jego kapitalna trzecia część tryptyku „Na skraju Imperium i inne wspomnienia” o jakże wymownym tytule: „Requiem dla ziemiaństwa”.
Przede wszystkim „zakochuje się” w okołokaliskich ziemianach. Pisze: „Kaliszanie to nie tylko dobrzy gospodarze i myśliwi, ale także naród bitny. Chyba w żadnej innej dzielnicy całe ziemiaństwo tak dzielnie nie stanęło w szeregach walczących, bez względu na wiek i zdrowie, jak to zrobili Kaliszanie w czasie wojen bolszewickich. Co trzeci Kaliszanin to kawaler Krzyża Walecznych, co dziesiąty to kawaler Virtuti Militari, a gdy po skończonej wojnie wschodnie województwa Królestwa pozostały bez inwentarza, bez nasienia siewnego, bez ludzi, to jedynie Kaliszanie zebrali się do kupy i z inicjatywy prezesa Wojciecha Wyganowskiego pośpieszyli z pomocą”. Całe pociągi z końmi, ziarnem, narzędziami i ludźmi zostały wysłane pod opieką nieocenionych włodarzy kaliskich hen, aż do ziemi łomżyńskiej. No i o swoim majątku: „Jeżeli powiat kaliski słusznie zwany był perłą dawnej guberni kaliskiej, to Kamień uchodził za złote jabłko tego powiatu”.
Po czym poddaje dość wnikliwej charakterystyce większość pracowników z majątku (ogółem zatrudniał ich kilkudziesięciu). W większości docenia ich wysokie kompetencje ale i – czasami z ironią i dystansem – wspomina o ich słabostkach (choćby o „długich rękach” czy skłonności do bójek). Poważniej za to konstatuje że: „długie lata administracji rosyjskiej i działalność komisarzy ziemskich, których głównym zadaniem było poróżnienie wsi z dworem, na pewno pozostawiło osad niechęci u chłopów kaliskich. (…) a dominującą cechą chłopa kaliskiego była przebiegłość i fałsz; może demoralizująco wpłynął na to charakter pogranicza z szeroko rozpowszechnionym przemytnictwem, a co za tym idzie pijaństwem i oszustwem”. Ale za to jest jeszcze jedno, bardzo symptomatyczne spostrzeżenie: „Wydajność pracy w Kaliskiem trzykrotnie przewyższała wydajność naszych flegmatycznych i powolnych Litwinów”.
Jeszcze ciekawsze – zwłaszcza z punktu widzenia kaliskich regionalistów – są obszerne opowieści dotyczące innych okołokaliskich ziemian. Rej wśród ziemiaństwa wodził pan Konstanty Murzynowski, człowiek stateczny, gospodarny, rozważny w słowie i w interesach, a przy tym miły kompan, świetny brydżysta, dobry myśliwy i gościnny a serdeczny sąsiad – pisze o gospodarzu z Kalinowej (vide: „Straszny dwór”). Murzynowski stanowił zaprzeczenie powszechnej raczej opinii o ziemianach jako lekkomyślnych utracjuszach: „Będąc w interesach rozważny, długów nie miał, a przeciwnie – zapewne niejeden dziesiątek tysięcy złotem leżał na jego kontach bankowych i sporo dolarów przechowywanych w domu „na wszelki wypadek”. W niedalekich Kobylnikach rezydował z kolei pan Andrzej Potworowski, „potworem” zwany, który był nie tylko jedną z najlepszych „strzelb” w Polsce – także w rolnictwie był podobnym wirtuozem jak Paderewski w muzyce i „potrafił z piasku bicz ukręcić”.
Kolejnym wyjątkiem od niepochlebnej o ziemianach opinii był jego sąsiad pan Lucjan Rubach – znany ze swojej oszczędności i wyrachowania, dzięki którym jakoś co rok dokupował kamienice w Kaliszu. Nabywszy samochód, bardzo przestrzegał, aby szofer nie jechał z górki na gazie. „Panie, panie, teraz powietrzem” – zwykł był przestrzegać swojego szofera. Za to nieco inne jest wspomnienie Jałowieckiego o panu Milke: „(…) nie zdarzyło mi się jednak spotkać z nim na trzeźwo i nie wiem jak wyglądał będąc trzeźwym”.
Do „elity” ziemiaństwa należeli natomiast Niemojowscy z Marchwacza. Ostatnim przed wojną tam gospodarzem był pan Wacław Niemojowski, były marszałek koronny radcy stanu. Mieszkał on wraz z „przemiłą żoną Zofią z hr. Szembeków w pięknym dworze przerobionym na pałac (czasami porównywanym z warszawskim pałacem Łazienkowskim), w którym gościli ludzi ciekawych, cudzoziemców, dyplomatów, ludzi pióra lub sztuki”. I dalej: „(…) dom był pełen dzieł sztuki, ładnych mebli, obrazów, brązów, portretów rodzinnych. Dwóch starych kamerdynerów, ubranych w liberie koloru piaskowego, usługiwało do stołu”.
I na zakończenie tej części zajrzyjmy jeszcze do Rożdżał – do II wojny gospodarowali tam państwo Suscy a ściślej pani Rozalia gdyż jej małżonek Brunon znacznie częściej przebywał w ich drugim majątku w Laskach pod Warszawą – oraz do Tłokini.
Tam „podejmują” nas, rzecz jasna, państwo Zofia z Chrzanowskich (ziemian z Jastrzębnik) i Ignacy Chrystowscy. W pałacyku, wybudowanym na miejsce starego dworu („struktury drewnianej, gontami podbitego”) panował ład i porządek. Zofia – wesoła, choć chyba „nie przedniej urody”, nowoczesna – uprawiała tenis, jeździła konno i na nartach – choćby na tzw. Dębiczu – górce za pałacem. W pałacu prowadziła praktyki dla młodych ziemianek. Po wojnie los obszedł się z wdową podle – od ludowych władz otrzymała zakaz zbliżania się do swojego dawnego majątku, pracowała jako… szatniarka w jednym z wrocławskich hoteli. Ignacy zaś, zagorzały endek i wielbiciel Romana Dmowskiego (którego kilkakrotnie w Tłokini gościł) był pedantem więc Tłokinia mimo gościnności gospodarzy i doskonałej kuchni nie była sąsiedztwem „na co dzień”. Trzeba było być zaproszonym albo zawczasu oznajmić gospodarzom o swoim przyjeździe. Dom mimo starannego urządzenia był nieco sztywny: wszystko było starannie ułożone na tym samym miejscu, nie znalazło się tam ani ździebełka kurzu. Służący, ubrany zawsze w granatową, odprasowaną liberię, dopełniał solennej atmosfery wszystkich przyjęć w Tłokini. A na nie przyjeżdżali sąsiedzi ziemianie: Karśniccy, Bronikowscy, Karscy, wspomniani Suscy. I Niemojowscy, Żywanowscy z Osuchowa, Szczęśniewscy.
Owe przyjęcia kilkadziesiąt lat temu w programie TV wspominała zresztą z dużym sentymentem ówczesna „kurzorka” – pani Marianna Przywarczak. Ale Chrystowscy nie izolowali się totalnie od wsi – Ignacy sponsorował na przykład miejscową straż, poza tym, jako jedyni w okolicy posiadacze telefonu udostępniali go w pilnych potrzebach mieszkańcom Tłokini.
Ech, na dziś chyba starczy tych sentymentalnych wspomnień. W następnym odcinku, do lektury którego już zapraszam, „odwiedzimy” wraz z panem Mieczysławem Jałowieckim kolejnych ziemian z innych części okolic Kalisza.
Część cytatów zaczerpnąłem z opracowanego przez Michała Jałowieckiego tekstu „Requiem dla ziemiaństwa”.
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie