
W drugiej części naszych, pardon – pana Mieczysława Jałowieckiego – wspomnień o okołokaliskich ziemianach okresu międzywojennego przyjrzymy się niektórym kolejnym postaciom dziedziców majątków położonych wokół Kalisza.
Zajrzyjmy najpierw na Majków pana Feliksa Karśnickiego (czasem można spotkać pisownię: Karsznicki). Gospodarz – Feliks Fundament-Karśnicki herbu Jastrzębiec był osobą niezwykle popularną i przebywanie z Felkiem (bo tak był nazywany, nawet w Warszawie) przy stoliku restauracyjnym sam na sam było niemożliwością. Po kilkunastu minutach, niby rój pszczół koło królowej matki, roiło się od znajomych i przyjaciół. Niczym w domino trzeba było dostawiać czasem jeden, czasem dwa, a nawet trzy stoliki ku utrapieniu kelnerów. Przemiły kompan, beztroski i trochę lekkomyślny, miał Felek dwie pasje: wojsko i pracę społeczną. Wielokrotnie odznaczony za udział w wojnie z Czechami o Śląsk Cieszyński i z bolszewikami, jako porucznik rezerwy kawalerii (był oczywiście prezesem Związku Oficerów Rezerwy w Kaliszu), często wyjeżdżał na ćwiczenia wojskowe. Był posłem na Sejm i prezesem lub przynajmniej członkiem zarządów licznych instytucji – w tym Kaliskiej Ochotniczej Straży Ogniowej, na którą łożył znaczne pieniądze. Po każdej akcji dzielni strażacy zbierali się pod przewodnictwem Felka w najbliższej restauracji, by tam razem „zalać robaka”. Oczywiście cierpiało na tym gospodarstwo, którym Felek mało się interesował, tak że pod koniec ratował się odsprzedawaniem terenów graniczących z miastem pod nową zabudowę. Nie do końca wyszedł mu też interes z majkowską cegielnią, której był właścicielem. Ale przecież oboje z żoną byli ludźmi niewyczerpanej dobroci i świadczyli wiele. A po wojnie podzielił losy wielu ziemian. Musiał pożegnać się z majątkiem, zamieszkał we Wrocławiu, gdzie założył firmę samochodową zajmującą się wywożeniem gruzu. Później przeniósł się na wieś, pracując w PGR-ze.
Z siostrą Felka, piękną Marylą Karśnicką, był ożeniony przystojny, rosły Józef Bronikowski gospodarujący w majątku Szczypiorno. Był on dobrym gospodarzem, przyjmował żywy udział w życiu społeczno-ziemiańskim, nosił się poważnie, był oczywiście zawziętym brydżystą i dobrym strzelcem. Także Kazimiera Sarnowska, córka jednego z pracowników Bronikowskich zapamiętała dziedzica jako wysokiego, eleganckiego mężczyznę, a Maryśkę, bo Józef inaczej na swoją żonę nie mówił – zaradną gospodynię. Babkę najczęściej można było spotkać wśród wypielęgnowanej zieleni otaczającej dwór. Kwiaty i krzewy były jej oczkiem w głowie. Ogrodnik (…) wiedział, że aby utrzymać pracę, przede wszystkim musi sprostać wymaganiom starszej pani.
Jego brat Leon posiadający majątek Żegocin był towarzyską ozdobą okolicy. Małego wzrostu, w miarę już zaokrąglony, w miarę już łysawy, patrzył na świat z niekłamaną wyższością. Na jego ogolonej lub nieogolonej twarzy (Leonek uważał za uszczerbek swojej godności golenie się samemu; od tego był fryzjer pan Cichy w Kaliszu) igrał zawsze pogardliwy uśmiech lub pogardliwe skrzywienie na wszystko, co nie było Żegocinem. Przesiąknięty był jaśniepaństwem i swoją wielkością. Posiadał aż dwa fraki. W zależności od przewidywanego poziomu zabawy wkładał albo frak zwyczajny, albo frak z kołnierzem aksamitnym. Kołnierz aksamitny wskazywał, że według Leonka zabawa będzie szampańska. Był celnym myśliwym. Zjawiał się na polowaniu ze swoim totumfackim strzelcem, który również był przesiąknięty wielkością swojego jaśnie pana. – Mój pan to taki wielki pan, że on sam zębów nie myje, ino jemu służący pomaga ze szczoteczką – wyjaśniał kiedyś.
Jego sąsiad z Jastrzębnik Sewer Chrzanowski, dobry gospodarz o trzeźwym umyśle nie przyćmionym żadnymi naukami, był postrachem wszystkich pań, gdyż zabawiał je głównie swoim śmiechem, mając trudności z wyszukaniem tematu rozmowy. „Cha, cha, cha, panno Zosiu (lub pani Ziuto)” – to najczęściej było wszystko, co miał damie powiedzenia. Więcej o dworze w Jastrzębnikach zainteresowani tematem mogą przeczytać w opracowaniu Stanisława Małyszki.
Ale byli i ziemianie, którzy w ogóle nie brali udziału w życiu towarzyskim. Tacy byli na przykład dwaj bracia Urbanowscy, starzy kawalerowie, zamieszkujący zabity od świata majątek Kuszyn. Siedzieli niczym żółwie w skorupie w swoim Kuszynie. Po wybuchu wojny, dopiero w miesiąc po jej ogłoszeniu, zjawił się w Kamieniu starszy z Urbanowskich, aby się dowiedzieć „czy to prawda, że jest wojna, bo Żydki o tym mówią”.
Do najmłodszego pokolenia ziemian, należał pan Maciej Chełkowski. Po ojcu otrzymał znaczną posiadłość Borków o dobrej, buraczanej glebie. Wychowany był przez matkę, po której odziedziczył gospodarność i oszczędność, niestety, przechodzącą w skąpstwo. Był pracowity i objąwszy majątek gospodarował dobrze i byłby szanowany, gdyby nie skąpstwo i jego stosunek do służby, oraz pracowników folwarcznych, u których nie miał miru. Był ponadprzeciętnym i – raczej w znaczeniu pejoratywnym – kosmopolitą. Między innymi wyjechał do Holandii i tam ożenił się z urodzoną na Jawie Holenderką, osobą starszą od siebie, brzydką, ale nie mniejszą snobką. Kiedy przywoził żonkę do majątku całe Kaliskie oczekiwało pojawienia się tej nowej, egzotycznej sąsiadki, a Żydki przewidywały, że „młoda pani, ta Holenderka, to una przywiezie z sobą cały wagon krów holenderskich”. Maria Louise była jakąś dziwną mieszaniną ras i krwi, jakby powstała z egzotycznego skojarzenia banana z papugą. Przywiozła z sobą kolekcję oryginalnych ozdób, które można było uczepić do uszu, nosa lub na wargę. Znała kilka języków, choć ucząc się polskiego popełniała komiczne omyłki: chcąc wydać polecenie służbie, aby szukała jakiegoś przedmiotu, użyła zamiast słowa „szukać”, słowa „szczekać”. Wynikło z tego śmieszne nieporozumienie, a pani Chełkowska z zapałem poczęła się uczyć rozróżniania trzech słów: „czekać”, „szukać” i „szczekać”. Cóż, to zapewne nie pierwszy obcokrajowiec mający problemy z językiem polskim. Wracając do Borkowa: młodzi prowadzili dom otwarty, a złożywszy wizyty u sąsiadów, urządzali u siebie przyjęcia, na których podawano różne przekąski i potrawy indonezyjsko-holenderskie. Wszystko było przygotowane porządnie, służba w liberii, dobre jedzenie i dobrze odmierzone, ale wcale niezłe picie. Ale coraz mniej bywało tam ziemian skonfundowanych toastami za zdrowie Hitlera, jakie pani Chełkowska zaczęła wznosić w latach trzydziestych.
Na pięknym, urodzajnym Zborowie siedział pan Józef Garczyński. Był to barczysty, czerwony na twarzy osiłek, faworyt swojej matki, która zwykle chwaliła się, że „mój Józek jako chłopak to wypijał 8 litrów mleka dziennie”. Toteż ulubieniec mamusi wyrósł na coś, co wyglądem przypominało dobrze utuczonego stadnika i zdaje się wszystko poszło w ciało, a znacznie mniej w głowę. Mimo swojej kolosalnej siły nasz pan Józef podszyty był niespotykanym wśród ziemian tchórzostwem. Gdy wybuchła wojna bolszewicka i cała młodzież ziemiańska wsiadła na koń i ruszyła w pole, pan Józef przedstawił zaświadczenie miejscowej akuszerki o uprawnieniach felczera, że z powodu nadwątlonego zdrowia dziedzic Zborowa nie nadaje się do wojska. Wywołało to zrozumiałe oburzenie i pan Józef narażony był na ostracyzm innych ziemian.
I jeszcze jedna postać do kolekcji. Paweł Deutschman, wcześniej właściciel garbarni przy ulicy Krótkiej w Kaliszu, na której dorobił się znacznej fortuny. Wtedy kupił majątek Biernatki i stał się „panem dziedzicem”. Był uniżenie grzeczny i już na odległość dziesięciu kroków zdejmował kapelusz. Przezwany „Polakiewiczem” – na jego samochodzie powiewała biało-czerwona chorągiewka. Ale… Z czasem (być może pod wpływem żony) jego fascynacja Polską znacząco osłabła Poza tym ziemianie nie utrzymywali z nim stosunków towarzyskich z powodu jego nie zawsze czystych interesów. Nie lubił wydawać pieniędzy, zwlekał z wypłatą służbie folwarcznej przez co miewał zatargi także ze swoimi robotnikami. Miał u siebie pierwszorzędny zwierzostan, a szczególnie pod względem bażantów Biernatki zajmowały jedno z czołowych miejsc w Kaliskiem. Nikt z prawdziwych myśliwych i ziemian kaliskich nie brał jednak udziału w polowaniach u niego, natomiast do Biernatek zjeżdżali się, ku niemałemu zdziwieniu tak ziemian, jak i ludności miejscowej, goście z Warszawy: marszałek Rydz-Śmigły, marszałek Senatu płk Miedziński, b. minister sprawiedliwości p. Michałowski, i inni. Słowem – elita rządów sanacyjnych.
To tylko niektóre z postaci, o których w swoim „Requiem dla ziemiaństwa” pisał Mieczysław Jałowiecki (że przypomnę z cz. I – polski dyplomata a później ziemianin z podkaliskiego Kamienia). Ukazywał je z zaletami ale i przywarami choć ogólnie tą klasę społeczną – której poprzez ożenek stał się członkiem – wspomina z miłością i sentymentem. A jak potoczyły się jego dalsze losy? Jeszcze w czasie II wojny trafił na emigrację, a ludowa władza skutecznie wybiła mu z głowy powrót po wojnie do Kamienia (i – bądźmy precyzyjni – do nowej Polski). Zamieszkał więc ze wspomnianą (drugą) żoną Zofią Anielą od 1940 r. w Szkocji, po 1945 w Londynie i w Walii. W 2015 r. jego imieniem nazwano rondo w dzielnicy Orunia Górna – Gdańsk Południe, a miesiąc temu Mieczysław Jałowiecki został też patronem szkoły w Kamieniu.
Część cytatów zaczerpnąłem z opracowanego przez Michała Jałowieckiego tekstu pana Mieczysława – „Requiem dla ziemiaństwa”.
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie