Reklama

Mieszkałem w żydowskiej dzielnicy

31/01/2019 00:00

Wspomnienia kaliszanina Henryka Drapińskiego

Na świat przyszedłem w 1931 r. w samym sercu dzielnicy żydowskiej. Nasz dom stał przy ul. Ciasnej, która obok Złotej, Szopena, Piskorzewie, Długosza części Majkowskiej, Babina i Wodnej wchodziła w skład kwartału żydowskiego, w 80 proc. zamieszkałego przez Żydów. Kamienica, w której się wychowałem należała do mojej babci Emilii Drapińskiej. Opatrzona była numerem 13., ale babcia zawsze mówiła, że to szczęśliwy dom. W 1914 r., gdy cały Kalisz płonął, babka jako jedyna z dzielnicy nie uciekła. „Ja mam tu swoje łóżko, swój garnek, ja się stąd nie ruszę” – powtarzała. W 1939 r. było podobnie. Nasi żydowscy sąsiedzi narobili strasznej paniki. Mówili o Hitlerze, III Rzeszy, a kto miał pieniądze, zaraz chciał uciekać do Warszawy. Wtedy ciotka powiedziała do babci: „Uciekajmy!”. A babka na to: „Chcesz, to uciekaj! Ciotka wzięła, co miała i uciekła. Podczas bombardowania straciła wszystko i wróciła goła, a babcia do niej: „A widzisz, trzeba pilnować domu, a nie uciekać”. Babcia była tradycjonalistką. Nasz dom miał parter, jedno piętro i spadzisty strych. Na tle pozostałych budynków w dzielnicy wyróżniał się tym, że był pomalowany na słoneczne kolory: żółte albo kremowe. Miał w sobie dużo słońca. Babcia – kobieta wesoła i pogodna – lubiła żywe barwy. Pobliskie budynki malowano w tonacji jasnoszarej albo szaroburej. Większość domów w okolicy była drewniana, gliniana, rzadziej murowana. Nasz wykonano z pruskiego muru, wybito trzciną i wytynkowano, więc wyglądał jak murowany. Domy najczęściej należały do Żydów i Polaków, zdarzało się kilka niemieckich. Ich wygląd był skromny, ale zadbany, bo przed wojną wymagano od właścicieli, aby ich posesje były czyste. Raz w roku babcia robiła remont, odświeżała klatki schodowe i korytarze. 90 proc. mieszkań, suteren i wszelkich innych lokali zajmowała żydowska biedota.

Żydzi z naszej dzielnicy różnili się od ich bogatych i bardziej zeuropeizowanych rodaków ze Śródmieścia. U nas mieszkało dużo starozakonnych. Łatwo było ich poznać, bo ubierali się w czarne długie chałaty, na głowach nosili krymki. Uszy czasem na kilka razy obwiązywali sobie długaśnymi pejsami. Starsi mieli brody. Część Żydów ubierała się zwyczajnie, z europejska. W stu procentach dotyczyło to kobiet i dzieci. Żydówki nosiły się prawie jak Polki, tyle że bardziej jaskrawo, jakby świadomie podkreślając swoją egzotyczno-cygańską urodę. Stroje dzieci różniły się od naszych tylko tym, że były bardziej smutne, z większą domieszką czerni. Żydzi między sobą rozmawiali w jidysz, ale wszyscy bardzo sprawnie mówili po polsku. Umieli pisać, czytać i przede wszystkim…liczyć.

Sercem dzielnicy był targ na placu Dekerta – Mekka pobliskich handlarzy. Dla większości okolicznych Żydów był głównym i jedynym źródłem utrzymania. Interes był skromny – stołeczek, podparta cegłami deseczka – ot i cały stragan. Biedota handlowała, czym się dało: pestkami dyni, słonecznika, ciepłą herbatą parzoną na miejscu w rosyjskich samowarach. Na targ przyjeżdżało wielu rolników sprzedawać plony. Gospodarze, żeby się rozgrzać, odżałowali zawsze te parę groszy u Żydka na herbatkę. Do tego można było życzyć śledzika na przekąskę. Taniutko, bo na dzwonki. Jeden kosztował 3 gr (dla porównania robotnik u Goedego zarabiał 600 zł). Jak się kończył targ, stragan trzeba było sprzątnąć. Handlarze szybko zwijali swoje prowizoryczne kramiki i w mgnieniu oka wracali do domów na Ciasną, Wodną, Złotą. Na samej Ciasnej było 14 sklepików – prawie wszystkie spożywcze i… żydowskie, tylko rzeźnik niemiecki. W sklepach można było nabyć podstawowe produkty spożywcze: chleb, bułki, kaszę, mąkę, cukier. Towaru nie było dużo, ze względu na to, że w większości sprzedawano go „na zeszyt”. W każdym szanującym się żydowskim geszefcie przy ladzie na półmisku widniała i woniała specjalność zakładu – śledź po żydowsku: w oliwie, z mnóstwem cebuli i zielonych przypraw. Towar mieli raczej tańszy niż w polskich sklepach – w myśl zasady: duży obrót, mały zysk, ale i tak zawsze wychodzili na swoje, bo grosiki się jakoś uzbierały. Sklep mięsny należał do właściciela masarni – pana Berganda. Żydzi, z racji że jedzą koszerne, w nim nie kupowali. Ich jatki były przy ul. Babinej pod murem Kazimierzowskim. Prócz tego na Złotej róg Parczewskiego w pobliżu synagogi w bramie mieścił się tzw. gęsi rynek. Dom stoi do dziś, ale wtedy wyglądał zupełnie inaczej – potężna brama, od frontu jeden sklepik, a w podwórzu rynek gęsi, kaczy, kurzy. Gospodynie przywoziły drób – kury, kaczki, gęsi, co klient życzy. Jak Żydówka chciała, by gęś była zabita, gospodyni sprawną ręką wyskubywała piórka z czubka głowy, nacinała to miejsce nożykiem i nad wanienką puszczała krew. Krew na czerninę, a gęś do Żyda.

Swój dom modlitwy Żydzi z naszej dzielnicy mieli przy Ciasnej pod 15: 3-4 pokoje wewnątrz, żadnych krzeseł ani innych mebli, tylko drabinka. Siadał na niej rabin i odczytywał fragmenty Tory. Reszta mężczyzn na stojąco powtarzała za nim, kiwając się i lamentując. Ciągle z kolegami zaglądaliśmy tam przez okno. Najbardziej interesowały nas drewniane klocki, które Żydzi zawiązywali na czoło rzemykami podczas modlitwy [filiaktorie vel tefilin zawierały zwinięte w rulonik fragmenty Tory]. Na to nakładali chałaty w czarno-białe pasy. Do środka weszliśmy dopiero w 1939 r., kiedy Żydów już nie było. Wstyd się przyznać, ale nas, kilkuletnich brzdąców, interesowały te rzemyki. Zdobyliśmy z kuzynem łyżwy i nie mieliśmy czym przywiązać ich do butów… okazały się niezastąpione.

Do synagogi na Złotej zaprowadził mnie raz Icek, czyli Izaak, mój kolega z ulicy. Byłem tam bardzo krótko, bo Icek nie chciał, aby ktoś zauważył, że przyprowadził Polaka. Ja w rewanżu zabrałem go do kościoła św. Mikołaja. Raz udało mi się wziąć udział w żydowskim pogrzebie. Zmarła jedna Żydówka, a ja poszedłem razem z innym kolegą –Mośkiem, czyli Mojżeszem pod jej dom oglądać, jak wynoszą ciało. Zebrali się prawie wszyscy Żydzi z naszej dzielnicy. Brama domostwa otwarta była na oścież. Pod furtę podjechał karawan i po chwili zmarłą, owiniętą w białe prześcieradło wynieśli na drzwiach do samej ulicy. Dla mnie główną atrakcja były…płaczki. Siedem, osiem, dziesięć – nie pamiętam dokładnie – kobiet robiło wielki rwetes. Tyle było wrzasku, zawodzenia i rozpaczy, jakby wymarło co najmniej pół miasta. Zaskoczyło mnie, że nie były od nas – same nowe twarze. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, jak mi powiedziano, że za lamenty mają zapłacone. Kondukt wraz z karawanem podążył ul. Towarową w Kościuszki, potem w Kopernika, do Rogatki, następnie w Nowy Świat. Na obecnym skrzyżowaniu, gdzie teraz postawiony jest kiosk, była potężna murowana brama z cegły i niższa furtka ze sztachet. Tam mieścił się kirkut.

Żydowskich kolegów miałem wielu. Do dzisiaj pamiętam wszystkich Icków, Mośków i Abramów. Na wspólnych podwórkach razem graliśmy w bejmy (monety), klasy i szmacianą piłkę. Bawiliśmy się w chowanego i popychejkę, czyli przymocowane do kijka kółeczko, wykręcone najczęściej z jakiegoś starego wózka. Toczyło się je po chodniku, na wyścigi, kto pierwszy do narożnika. Chodniki były w miarę równe, w przeciwieństwie do jezdni, wysadzanych kocimi łbami. Naszą bezwzględnie najlepszą zabawą było „w policjantów i złodziei”. Co ciekawe, semiccy koledzy grali rolę szabrowników, a myśmy ich gonili. Żydowskie dziewczynki najczęściej miały na imię Rózia. Prawie nigdy nie bawiły się z nami ani z polskimi rówieśnicami. Zawsze stroniły od nas, jakby się izolowały. Przyłączały się tylko wtedy, gdy byliśmy większą grupą, np. podczas zabawy w chowanego. Chodziły prawie wyłącznie parami, nawet chowały się we dwie. U Mośka byłem niemal codziennie, ale nigdy u niego nie siedzieliśmy. Wpadałem na chwilę, czekałem, aż będzie gotów i jazda na dwór. W ich mieszkaniu, jak zresztą we wszystkich żydowskich domach, pachniało czosnkiem i cebulą. To najpopularniejsze przyprawy żydowskiej kuchni dla ubogich. Raz mama Mośka poczęstowała mnie macą, która przypominała grubego, dobrze wypieczonego andruta. Pamiętam, że bardzo mi smakowała.

Latem braliśmy koce i z Ciasnej chodziliśmy na Towarową, nad Prosnę, do mostu Meissnera. Tam było nasze kąpielisko. Rozbieraliśmy się do kąpielówek i dawaj do wody. Z żydowskimi chłopcami zawsze były problemy. Wszyscy byli obrzezani, a nas za każdym razem ciekawiło, jak to u nich wygląda. Ściągaliśmy im majtki, a oni się bronili. Kiedy widzieli, że jesteśmy większą grupą, trzymali się z daleka. Jakeśmy im za bardzo dokuczyli, straszyli starszymi chłopakami, którzy rzeczywiście potrafili porządnie wtłuc. Na szczęście kończyło się tylko na pogróżkach. Ze względu na sąsiedzką zażyłość, do bójek między nami nie dochodziło. Zanim wróciliśmy na Ciasną, była już zgoda i wspólna zabawa. Pierwsze poważne nagonki na Żydów zaczęły się w 1939 r.: „Nie kupuj u Żyda”, „sklepy tylko dla Polaków”. Antypatia podsycana przez prasę i partie prawicowe wzmagała się w całym kraju, ale Polacy i tak kupowali u nich, bo tam można było zawsze wziąć „na zeszyt”. Podstawą nienawiści do narodu wybranego była zawiść – u nas nie było do niej podstaw, bo wszyscy mieli taką samą biedę.

Na Ciasnej mieściła się jedna jedyna fabryka – garbarnia należąca do Niemca – pana Fulde. W 1939 r. została zamknięta, potem hitlerowcy zrobili w niej niby--magazyny sprzętu lotniczego, ale tak naprawdę trzymali tam talerze, łyżki, koce i mundury. Idąc od rynku w stronę Wodnej, przy Ciasnej 1 i 3 była taka duża brama. Tam w podwórzu mieścił się skład opałowy. W nędznej kajutce siedział Żyd, a wokoło miał wiązki drzewa za pięć groszy. Można tam było kupić węgiel na kilogramy. Przeważnie brało się pięć kilogramów, ale zdarzali się klienci, którzy życzyli sobie tylko kilo. Na Ciasnej mieszkał też Pacanowski. Miał niby polskie nazwisko, ale był wyznania mojżeszowego i wcale tego nie ukrywał. Prowadził dużą składnicę złomu. Tego nieszlachetnego kruszcu pożądali przede wszystkim biedacy, ale w jego zdobywaniu nie byli aż tak radykalni jak dzisiejsi złodzieje szyn. Może dlatego, że przed wojną o złom było dużo łatwiej. Ludzie przynosili do skupu nawet przedmioty zdatne do użytku, więc Pacanowski szybko wpadł na pomysł, żeby je sprzedawać. Oryginalną dość fizjonomią naszej dzielnicy byli tzw. pachciarze, czyli handlarze starzyzną. Chodzili od mieszkania do mieszkania z metalową wagą i pytali o stare szmaty. Lichy towar ładowali na swoje marne wychudzone chabety i wio, na sprzedaż. Przerabiano je później na wycieraczki, chodniki lub na jeszcze inne cuda.

Oprócz sklepikarzy, drobnych handlarzy, w dzielnicy było dużo krawców. Dwojgu z nich babcia wynajmowała pomieszczenia na warsztaty. Zdarzało się, że Żydzi zalegali z czynszem i wymigiwali się od opłat Na tym tle było wiele konfliktów i spraw po sądach. Wyeksmitować lokatorów wcale nie było łatwo. Jak przychodziło co do czego, Żyd kładł się do łóżka i mówił, że jest ciężko chory. Zgodnie z prawem w przypadku poważnej niedyspozycji nie można było lokatora wyrzucić na bruk, niezależnie czy zalegał z czynszem, czy nie. Jak było podejrzenie, że lokator symuluje, wzywano lekarza w towarzystwie policjanta. Jeżeli medyk zawyrokował chorobę zanim najemca stracił lokum, musiał minąć okres ochronny, dodatkowo właściciel miał obowiązek nająć kogoś, by wyniósł jego graty. Mieszkał u nas jeden krawiec. Szył koszule, ale nie płacił. „Pani Drapińska, jutro pani ma pieniądze, pani Drapińska, jeszcze jeden dzień, tylko jeden dzień”. Babcia folgowała, wierząc naiwnie, że dzień zapłaty nadejdzie, ale lokator się nie kwapił. Co wtedy zrobiła? Jak tylko wyszedł z domu, kazała dozorcy włamać się do mieszkania i zabrać dwie główki od maszyn. Krawiec, zaskoczony, przyprowadził policję. Rozejrzeli się, ale ustalenie sprawcy było niemożliwe. Wtedy babcia posłała do lokatora zaufanego Żyda, by ten dyskretnie przekazał mu, że wie gdzie są maszyny, lecz najpierw krawiec musi zapłacić czynsz. Lokator zorientował się, że to sprawka gospodyni i tak babcia odzyskała pieniądze.

Poważny problem dla Izraelitów stanowił brak balkonów w domach na Ciasnej. Raz do roku na jesieni przypada żydowskie Święto Namiotów (Sukot, potocznie zwane „kuczki”, obchodzone na cześć wyjścia z Egiptu; również Święto Plonów). W to święto Żydzi muszą zjeść wieczerzę pod gołym niebem, a konkretnie powinni zbudować szałas. Bogaci semici z centrum świętowali na balkonach, budując nad nimi najczęściej świerkowe zadaszenie. Jak się w tych dniach szło Śródmiejską, niemal wszystkie balkony zieleniały od chojny. Na całej Ciasnej była tylko jedna galeryjka i jak na złość nie należała do żadnego z Żydów. Ponieważ w domu babci mieszkało aż… 14 rodzin wyznania mojżeszowego, trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie. Od podwórka mieliśmy drwalnik. Potomkowie Abrahama wydzierżawili go, rozebrali dach i na Sukot wstawiali stół, budowali świerkową strzechę i tam wspólnie spożywali wieczerzę. Nie był to luksus, biorąc pod uwagę, że w dzielnicy roiło się od szczurów. Przemykające po ulicach i podwórkach gryzonie były dla nas pokusą, prowokacją i wyzwaniem. Polowaliśmy na nie, łapaliśmy za ogony, kręciliśmy karuzelę i przez świerkowy dach w Sukot wrzucaliśmy do drwalnika. Krzyku było co niemiara: „Aj, waj, pani Drapińska, pani wnuczek to jest nieznośny, on tu wrzuca szczury” – skarżyły lokatorki.

W 1939 r. w grudniu Niemcy zaczęli wysiedlać naszych żydowskich sąsiadów. Zamykali wyloty ulic, a wszystkim Żydom kazali się pakować i wychodzić na ulice. W niewielkich tobołach mieli dobytek całego życia. Kolumną maszerowali do hali braci Szrejerów (dom handlowy koło obecnej Tęczy), tam ich zamykali, gromadzili i pieszo pędzili na dworzec, skąd odchodziły transporty. Wszystkie mieszkania po Żydach stały puste. W 1940 r. przesiedlono do nich Polaków, których mieszkania w Śródmieściu oddano Niemocom. Typowego getta w Kaliszu nie było. Przy fabryce Fibigierów na ul. Złotej wydzielono płotem teren obejmujący kamienice 16, 17 i 18. Tam zgromadzili młodych Żydów w wieku ok. 16-20 lat. Byli Niemcom potrzebni jako siła robocza przy burzeniu domów w tym rejonie i rozbiórce synagogi na Złotej. Jak wywieźli naszych sąsiadów, zrobiło się smutno i pusto. Było nam ich bardzo żal. Zanim zniknęli, pamiętam jak babcia mówiła do mamy, że Żydzi bardzo się boją. Oni mieli dobry wywiad, wszystko wiedzieli, dużo wcześniej niż my. Druga sprawa, że wiele rzeczy po prostu przeczuwali. Spodziewali się holokaustu. Jak tylko wybuchła wojna, byli pewni, że zostaną stąd wywiezieni, ale nie mieli pojęcia, dokąd. Żegnając się, jakby przeczuwali, że już tu nie wrócą. Mimo to większość naszych lokatorów zostawiała klucze. „Pani Drapińska, jak my tu wrócimy, to pani nam je odda” – mówili. Pierwsza zima pod okupacją była wyjątkowo sroga. Prosna zamarzła do dna. Razem z chłopakami jeździliśmy na łyżwach do Kościelnej Wsi i z powrotem. Wiadomo było, że nasi sąsiedzi już nie wrócą. Zanim przekwaterowano do nas ludność ze Śródmieścia, babcia weszła do żydowskich mieszkań, w których niewiele co się zostało. Ubogie meble – w większości stare i pogryzione przez korniki – porąbaliśmy na opał. Cennych rzeczy nie było.
Z wywiezionych z naszej dzielnicy Żydów wrócił tylko syn Pacanowskiego. Sam go nie widziałem, ale słyszałem o tym od mamy. Ocalał tylko dlatego, że stary Pacanowski był na tyle przewidujący, by na krótko przed wybuchem wojny wysłać syna do krewnych na Wyspy Brytyjskie. Pacanowski junior przyjechał w 1947 r. Z ust mojej mamy usłyszał całą historię o wywózce i zagładzie kaliskich Żydów. Więcej się nie pokazał.
Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do