Reklama

O kaliskim filantropie i idealiście

22/09/2024 06:00

Piotr Sobolewski

 Bodaj trzy tygodnie temu w naszym Kalendarium wspominaliśmy o w miarę okrągłej rocznicy przybycia do naszego miasta Walentego Stanczukowskiego. Obiecaliśmy wówczas, że wkrótce uraczymy zainteresowanych tematem nieco większą dawką informacji o tej niezwykle ciekawej postaci. Chyba nie wypada, by tysiące kaliszan (ale i tranzytowych gości) przemierzających z mozołem (ach, te kaliskie korki) ulicę (użycie tu określenia „obwodnica” byłoby bardzo dużym nadużyciem), której patronem jest wspomniany dżentelmen nic niemal o nim nie wiedzieli. Zatem s’il vous plaît…

Urodził się w mazowieckiej wiosce Strzała koło Siedlec 14 lutego 1807 r. w dzień św. Walentego co zapewne miało wpływ na wybór imienia dla noworodka. Stanczukowscy, choć ze szlacheckim rodowodem, byli rodziną raczej biedną, w dodatku Walek dość wcześnie stracił ojca. W domu nie przelewało się więc a jednak wychowująca go matka zadbała o wykształcenie syna. W Łukowie ukończył  szkołę elementarną, dalszą naukę pobierał u pijarów w Siedlcach, by w 1825 r. zdać maturę w szkole w Warszawie. Tam następnie studiował medycynę na Uniwersytecie i pięć lat później otrzymał dyplom magistra medycyny i chirurgii. Był też niezłym lingwistą znającym bardzo dobrze języki klasyczne i kilka nowożytnych. Jego medyczne wykształcenie przydało mu się w powstaniu listopadowym, został bowiem lekarzem wojskowym w batalionie 4 Pułku Strzelców Pieszych, a następnie lekarzem sztabowym. Wśród wrzawy wojennej, z podziwienia godną odwagą opatrywał rannych, odnosił ich na własnych nieraz barkach do miejsc bezpieczniejszych i wracał znowuż w pierwszy szereg koić cierpienia i przykrą dolę swych braci. Za swą postawę otrzymał krzyż Virtuti Militari. Po upadku powstania przyjął posadę lekarza miejskiego i więziennego w Pyzdrach, jednak już trzy lata później. przeniósł się do Kalisza, gdzie pracował już do końca życia. Do grodu nad Prosną trafił dzięki znajomości z naczelnym lekarzem Szpitala św. Trójcy Adamem Helbichem, w której to placówce został jednym z następców Helbicha. Przez kilka lat był także lekarzem więziennym. W latach 1844–1846 odbył podróż naukową po krajach zachodniej Europy, by zapoznać się z najnowszymi zdobyczami wiedzy medycznej w znanych europejskich klinikach i szpitalach. Odwiedził w tym czasie Londyn, Berlin, Wiedeń i Paryż. Przed podróżą ogłosił pierwszą w mieście loterię fantową na rzecz biednych, wystawiając na sprzedaż meble, bibeloty i obrazy z własnego mieszkania. Dochody z loterii rozdzielono pomiędzy kaliskie szpitale, domy starców i ochronkę. Jeszcze więcej o jego kolejnych działaniach filantropijnych będzie za chwilę.
 

Po powrocie z wojaży, wspólnie z Kazimierzem Asnykiem – ojcem Adama, który uważał go zresztą (niesłusznie) za swojego chrzestnego i który właśnie jemu dedykował swój pierwszy wiersz – założył księgarnię „Nowa” (przy pl. Św. Józefa). Przy księgarni otworzył pierwszą w Kaliszu Czytelnię Dzieł Polskich. W 1859 r. ożenił się z Emilią Filleborn (siostrą kaliskiej działaczki literackiej – z męża Polkowskiej) właścicielką znanej w okolicy pensji żeńskiej. Kawaler miał wówczas ponad 50 lat luba żonka dobijała czterdziestki. Czyżby to było przyczyną, że małżeństwo Stanczukowskich było bezdzietne? A może na prokreacyjne figle doktorowi brakło czasu i sił jako, że był to – jak już Sz. Czytelnik zdążył się nieco wyżej zorientować – rzadko  spotykany filantrop i społecznik. Jak ktoś zauważył: w każdym rankingu na idealistów wszech czasów Stanczukowski wygrywa w cuglach. Był członkiem Rady Miejskiej, dyrektorem Komitetu Resursy Obywatelskiej, opiekunem szkół elementarnych. Był – co dziwić nie powinno – członkiem Kaliskiego Towarzystwa Dobroczynności, opiekował się ubogimi dziećmi i młodzieżą, niektórym finansował naukę. Lekarz dusz, lekarz nędzy, apostoł zdrowia. Leczył biedotę z przedmieść, Żydów w „zapowietrzonych kątkach. Zawsze i wszędzie, dniem i nocą, na przedmieście lub w okolicę na pierwsze wezwanie biegł zmniejszać cierpienie, nie tylko fizyczne, lecz często i moralne. Kaleki, wdowy i starcy widzieli w nim zawsze nie tylko bardzo troskliwego lekarza, lecz zarazem i hojnego dobrodzieja. Istotną nędzę wyszukiwał po brudnych zaułkach, wilgotnych piwnicach, ciemnych poddaszach i lepiankach przedmieść; jak anioł pocieszyciel zjawiał się tam nieraz w najkrytyczniejszej chwili i bratniem słowem, lekarstwem lub datkiem przywracał spokój i radość” (pis. oryg.) – pisał o koledze dr Feliks Drecki w „Noworoczniku kaliskim na rok przestępny 1876”. Słynne były recepty Stanczukowskiego wypisywane z adnotacją pro paupero – na moje conto. A Stefan Giller tak w „Kaliszaninie” wspominał doktora: „Jako człowiek – posiadał w wysokim stopniu wszystkie zalety niepospolite; głęboką a szczerą wiarę, jasny rozum, niewzruszone w szlachetności zasady, niezłomną w postanowieniach wolę i serce miłości pełne dla ludzi i kraju. Jednocześnie – i to będzie ciekawe – przy całej swej hojności dopominał się o oddanie choćby groszowej należności, dowodząc [w ten sposób], że żaden dług nie jest tak małym, żeby się go lekceważyć godziło”. 
Działał także na innych polach. Dom Stanczukowskich w Alei Józefiny (dziś Alei Wolności) był swego rodzaju salonem literackim, miejscem zebrań kaliskiej inteligencji,  odbywały się tam także edukacyjne zebrania dla młodzieży. Czytanie arcywzorów najdzielniejszych mistrzów słowa, deklamacja, udatne przedstawienia wybornych komedyj stanowiły tło tych wieczorów, ożywionych poważną myślą. Tańczono bardzo rzadko, kart nie podawano wcale, dla amatorów była partya szachów; lato urozmaicało wycieczki w okolice (pis. oryg.) Ale tak przy okazji – teraz jednak trochę nas zaboli – w jednym z felietonów z 1875 r. drukowanych cyklicznie na łamach warszawskiej „Gazety Polskiej” Henryk Sienkiewicz zamieścił niezbyt pochlebny obraz przeciętnego kaliszanina. „dobrze je, pije jeszcze lepiej, sypia długo i dużo gada, a do tego mało czyta, jeśli w ogóle zna jakiekolwiek książki… Hmm… Tą druzgocącą opinię kończy jednak słowami: […] Że jednak między nieprzeciętnymi mieszkańcami pomienionego grodu liczne znajdują się wyjątki, dowodzi tego choćby zapis zmarłego w Kaliszu Walentego Stanczukowskiego. 

No właśnie – ten niesamowity testament sporządzony trzy miesiące przed śmiercią – w czerwcu 1874 r. Stanczukowscy żyli więcej niż skromnie będąc jednocześnie niemal tytanami pracy. Zatem – mimo, że pan Walenty z dochodu rocznego 20 tysięcy złotych polskich aż 16 tys. wydawał na cele charytatywne (co na to żona?) to i tak jakąś tam sumkę uzbierał. I z tych oszczędności 30 tys. złotych Stanczukowski postanowił złożyć na 120 lat (dlaczego akurat tyle?) w banku. Miliony, które miały narosnąć przez ten czas, umierający kazał przeznaczyć na instytucje dobroczynne i szkolne w Pyzdrach, Siedlcach, Kaliszu i Warszawie oraz remonty w pięciu kaliskich kościołach nad Prosną. Wśród obdarowanych znalazły się także wdowy i sieroty po lekarzach kaliskich oraz przyjaciołach. […] jakiż szczęśliwy więc dla wielu rodzin z jego przyczyny będzie rok 1995, w którym dopiero nasze trzecie czy czwarte pokolenie będzie naocznym świadkiem wielkich rezultatów świetnego pomysłu Stanczukowskiego … Niestety – marzenie komentatora hojności doktora (a pewnie i jego samego) nie spełniło się – ani w roku 1995, ani wcześniej, ani później. Depozyt złożony w banku (choć nie był to osławiony aferą sprzed kilku lat Amber Gold) zdematerializował się jakoś dziwnie i z pieniędzy doktora nic się nie ostało. Jak zatem na ironię – ostatniego, największego długu dłużnik – bank mu nie oddał. Mistrzem udanych inwestycji to pan doktor nie był, oj, nie. Należy tylko mieć nadzieję, że z nieba (a Stanczukowski trafił tam bez dwóch zdań) nie zauważył tego ziemskiego przekrętu i nie popadł z tego powodu w (niebiańskie) zgryzoty. Doktor zmarł, z powodu otłuszczenia serca (czyżby miał jednak słabostkę pt. nadmierny apetyt?) równo sto pięćdziesiąt lat temu – 18 października 1874 r., został pochowany na kaliskim cmentarzu miejskim przy Rogatce. Na nagrobnej płycie znalazł się ogólnie dość banalny ale w tym przypadku jakże oddający rzeczywistość napis: Przeszedł dobrze czyniąc. Grób, w którym spoczywa wraz ze zmarłą kilkanaście lat po nim małżonką znalazł się po lewej stronie głównej alei nieco przed nagrobkiem Reinsteina. Zachował się do dziś, choć został niestety niefortunnie „wciśnięty” między kolejne nowsze grobowce.

Cóż. Wszystkim kierowcom, którzy stoją w korkach na Podmiejskiej i Stanczukowskiego proponuję więc, by miast zgrzytać zębami i rzucać słowami uważanymi do niedawna za niecenzuralne (bo teraz… to ja już sam nie wiem) zadumali się nad czynami bohatera dzisiejszego felietonu i zaszczycili go ciepłym wspomnieniem. Zasłużył na to.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do