
Na Antarktydzie nie ma kurzu. Nie ma też grzybów. Mróz i wiatr wywiewa brud, tak że miejsca od miesięcy opuszczone wyglądają, jakby dopiero ktoś tu był. Tak było i na pokładzie Polonusa. Choć jacht stał na mieliźnie od miesięcy, to nic nie wskazywało na tak długie opuszczenie go przez ludzi. Dlatego wydawało się, że sprowadzenie go do Polski nie będzie bardzo trudne. Czy tak rzeczywiście jednak było? O tym kaliszanom opowiedział Tomek Sosin, uczestnik akcji „ratunkowej”, który był gościem cyklu „Sail Calisia” .
Historia rozpoczęła się w 2014 r., kiedy grupa morskich wilków skupiona wokół Piotra Mikołewskiego wybrała się jachtem Polonus na Antarktydę. Niestety, rozbili się, a jacht utknął na mieliźnie. – Rezultatem wypadku, który miał miejsce w przeddzień Wigilii 2014 r., było to, że jacht Polonus osiadł na mieliźnie skalistej na wyspie Króla Jerzego. Załoga została ewakuowana i przetransportowana argentyńskim okrętem na teren stacji do naszych badaczy. Jacht udało się potem sprowadzić do Zatoki Admiralicji. Tam został brutalnie wciągnięty na brzeg, ok 50 m od wybrzeża zatoki i osadzony. Wymontowano z niego wszystko, co wartościowe, bo Mikołajewski oceniał sprowadzenie go do Polski na zerowe. Sprawa wyglądała na beznadziejną. Padła propozycja. P. Mikołajewski powiedział do Sebastiana Sobaczyńskiego, że jak ma energię, to on sprzeda mu ten jacht za jedno euro. Seba, nie do końca zdając sobie sprawę, w co się pakuje, skorzystał z oferty i stał się posiadaczem Polonusa – wspominał Tomek Sosin. – Piotr w momencie sprzedaży pozbył się dużego problemu, ponieważ Układ Antarktyczny daje srogie wymagania i na plaży nie ma prawa leżeć kawał żelastwa takiego jak Polonus. Jeśli nikt by się po ten jacht nie zgłosił, no to jakaś ekipa utylizacyjna sprzątnęłaby ten jacht, ale wymyśliłaby za to dowolną kwotę, która się na czeku zmieści.
Więcej w Życiu Kalisza
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie