Reklama

Przetrwać w mieście kobiet

31/01/2019 00:00

Wspomnienia Eugenii Sobczak, byłej więźniarki obozu w Ravensbruck

– Może sobie pani wyobrazić miasto w całości należące do kobiet mówiących różnymi językami? Niemki, Francuzki, Holenderki, Żydówki, Polki, Jugosłowianki… – wylicza Eugenia Jakubczak. – Mogę. Fantastyczny chaos – odpowiadam. – Nie – zaprzecza seniorka. – Panował tam idealny porządek. Wszystko było doskonale wymyślone.

Każdego dnia o g. 4 rano tysiące mieszkanek Ravensbruck wstawało, by odbyć poranny apel. Ustawiały się na placach przed blokami. 100 osób na każdym podwórzu w równych rzędach dziesiątkami. Odliczanie. Apel skończony. Żeńska orkiestra grała pięknie i subtelnie. W równych kolumnach kobiety maszerowały do pracy. Wszystkie w jednakowych chustkach i sukienkach. – Cieszyły się, że idą. Zdarzało się na apelach: „Co dziesiąta wystąp!” i do gazu – komentuje pani Eugenia. Kobiecy obóz w Ravensbruck Niemcy pobudowali w marcu 1939 r. w pobliżu miasta Fürstenberg w Meklemburgii. Pierwsze więźniarki przybyły do obozu 18 maja 1939 r.: 860 Niemek i 7 Austriaczek z obozu w Lichtenburgu. Pani Eugenia do Ravensbruck trafiła jesienią 1942 r. Kiedy wybuchła wojna, była młoda i zapalona. Wstąpiła do Narodowych Sił Zbrojnych, potem do Armii Krajowej. – Spotykaliśmy się w podziemiach kościoła oo. Franciszkanów. Drukowaliśmy gazetki, pomagaliśmy rodzinom represjonowanych i sobie nawzajem. Prawie się nie znaliśmy. Im mniej informacji, tym lepiej – wspomina. 4 października 1942 r. gestapo aresztowało kilkunastu członków organizacji. – Osadzili mnie najpierw w rodzinnych Skalmierzycach, a potem przenieśli do Kalisza na Łódzką. Stamtąd wozili na przesłuchania na Jasną. Strasznie bili – opowiada. Aresztowanych w Kaliszu akowców hitlerowcy szybko przenieśli do więzień w Łodzi. Mężczyzn na ul. Szterlinga, kobiety na ul. Gdańską. Stamtąd odchodziły transporty do Oświęcimia i Ravensbruck.

Ravensbruck. Ogromne miasto kobiet. Dla lepszej kontroli jego mieszkanki podzielone były według nacji. Blokowe zwane kolonkami były tej samej narodowości co więźniarki. Blok nr 29 zajmowały Polki. – Wylądowałam na nim z numerem 32 202 i czerwonym trójkątem z literą P, przyszytym do pasiaka w dwóch miejscach – na rękawie i piersi – pokazuje pani Eugenia. – Oznaczał, że jestem Polką polityczną. Blokową była u nas jedna profesorka z Krakowa – mówi pani Eugenia. Porządku w obozie pilnowały kobiety – esesmanki uzbrojone w pałki, obowiązkowo z wilczurem przy boku. – Psy były bardzo czujne. Jak ktoś w kolumnie szedł nieco szybciej, od razu atakowały. Były tak wyszkolone, że doskakiwały od razu do piersi. Wygryzały je prawie w całości. Jak mnie zaatakował, zasłoniłam się rękami i... o, proszę spojrzeć – pani Eugenia podwija rękaw swetra i pokazuje dużą bliznę na przedramieniu – wyszarpał mi kawał ręki.

Jedzenie, kuchnia, gotowanie. Zwykłe zajęcia, mycie, pranie, ciepła odzież śniły się mieszkankom Ravensbruck. Racja pokarmowa składała się z małej pajdki czarnego chleba i kubka kawy z żołędzi. Nieraz serwowali zupę. Kobiety nerwowo dreptały wokół kotła, by znaleźć się na końcu kolejki. Końcówka kawy była najbardziej gęsta. Posiłki nie miały smaku. – Jedzenie bez soli jest okropne. Gdy władze obozu zezwoliły na przysyłanie paczek i korespondencję, w listach – oczywiście kontrolowanych – prosiłam mamę o sól, a ona zawsze przysyłała cukier… „Myślałam, że pisząc sól, chodzi ci o cukier, bo krzepi i daje energię, ale nie mówisz wprost, bo boisz się cenzury” – wyznała kiedyś. Niektóre Polki „polityczne” raz w miesiącu dostawały paczki z Czerwonego Krzyża: mleko w puszkach i suchary. – Zawsze był porządek. Jak przyszła przesyłka, na bloku wywieszona była informacja, żeby przyjść po odbiór. Paczki otwierano przy nas. Jak ktoś dostał chleb, na miejscu go krojono… Na bloku trzeba się było podzielić. Taka była zasada – twardo mówi pani Eugenia. Sukienka-pasiak nie chroniła przed zimnem. Kobiety wkładały pod nie płachty papieru. Jak zezwolili na paczki, rodziny przysyłały im ciepłą odzież. Można było także nosić swoją bieliznę. – Najlepiej jedwabną, bo wszy się nie trzymały – zauważa pani Eugenia. Woda w obozie była pod wydziałem. Nie starczało na mycie. Działała pralnia. Przechodzące przez nią ubrania wracały jeszcze bardziej zawszawione niż zanim do niej trafiły.

Praca, praca, praca była w Ravensbruck najważniejsza. Fabryka niezmordowanie produkowała gaz i amunicję. Po 12 godzin dziennie wycieńczone Francuzki, Polki, Żydówki stały przy niemieckich maszynach, lentach, puszkach z cyklonem B. Niektóre w maskach przeciwgazowych zanurzały naboje w iperycie. – Niemiecka broń była zatruta iperytem. Rany się po nim nie goiły – zdradza pani Eugenia. – Ja trochę pracowałam w krematorium, w fabryce też. Moim zadaniem było sprawdzanie jakości pocisków – mówi. Gilzy obracały się na lencie jak na karuzeli. Trzy kobiety siedziały przy silnym elektrycznym świetle i wpatrywały się w nie przez 12 godzin. Jedna w górną część naboju, obserwując czy ma odpowiednio wyprofilowany czubek, druga w dolną, sprawdzając czy dziurki są w porządku, trzecia przyglądała się całej gilzie, pilnując czy nie ma rys. Na koniec Niemka jeszcze raz dokładnie oglądała naboje, kiedy były już w skrzynkach. Każde niedopatrzenie kończyło się laniem. – Czasami trafiały się dobre Niemki, które nie skarżyły – komentuje seniorka.

Mieszkanki Ravensbruck każdego dnia przekraczały swą fizjologię. Dwunastogodzinny cykl pracy przewidywał jedną przerwę na toaletę. Na sygnał esesmanki więźniarki odchodziły od maszyn i ustawiały się w kolejce do WC. To była jedyna szansa. Drugi raz maszyny nikt nie zatrzyma. Człowiek będzie musiał wstrzymać swą naturę. Niedostatki soli w organizmie wzmagały wydalanie moczu. Ból w podbrzuszu był nie do zniesienia. – Parcie na mocz było tak silne, że dostawało się gorączki. Wiele razy myślałam, że pęknę… Nieraz nie wytrzymywałyśmy i robiłyśmy pod siebie – wyznaje więźniarka. Mieszkanki miasta kobiet nie miesiączkowały. – Co począć z setkami krwawiących kobiet, bez wody, opatrunku? A choroby z braku higieny? Do jedzenia podawano im specjalne środki, po których okres zanikał. Wybrane zachodziły w ciążę. Zapładniano je w laboratoriach. Podczas ciąży robiono im zastrzyki i podawano leki. Płody wyciągano przedwcześnie. Wykonywano także inne eksperymenty. Wycinano kość strzałkową i nogi usychały… jak gałęzie – donosi więźniarka.

Kobiety z Ravensbruck były matkami, ale dzieci w fabryce były zbędne, dlatego od razu je likwidowano. – Co jakiś czas przychodziły duże transporty żydowskich dzieci. Komory gazowe i krematoria nie nadążały… Dawano nam je na blok do opieki, by spokojnie czekały na swoją kolej. Raz przydzielono mi śliczną dziewczynkę. Żydówkę, około 11 lat. Duże oczy i kędzierzawe włoski. Paryżanka. Spała przy mnie, jadła. Opiekowałam się nią ponad 2 tygodnie. Była wszystkiego świadoma. Jak ją zabierali, tak się trzymała, że wyszarpała mi połowę sukni, ale nie pomogło. Nie chciała umierać – wzrusza się pani Eugenia. Matki tych dzieci były bardzo bogate. Kiedy przychodziły transporty z Paryża, na rampach leżały góry złota. Więźniarki dużymi szuflami ładowały je do wagonów jadących w głąb Rzeszy.

Co zrobić z całym miastem kobiet? Na początku 1945 r. do Ravensbruck przybyła ekipa Czerwonego Krzyża. W kwietniu w wyniku pertraktacji prowadzonych przez Międzynarodowy oraz Szwedzki Czerwony Krzyż zdecydowano wywieźć do Szwecji 4600 Polek i nieliczne Francuzki. Esesmanki zgrupowały podopieczne na placu. Wręczono im paczki: czekolada, kawa, chleb. Kościste dłonie wpychały do ust duże kromki. Słabe szczęki nie nadążały miażdżyć. Potężne kęsy jeden za drugim przelatywały przez złakniony przełyk. Skurczone żołądki nie wytrzymywały. W przeciągu kilku minut kobiety umierały z kawałkami chleba w ustach. – Jadły, jadły… Nagle zastygały i bezwładnie przewracały się na ziemię – mówi pani Eugenia. – Trzeba było jeść powoli. Małymi kęsami. Długo przeżuwać – wyjaśnia. Kobiety poddawane pseudoeksperymentom samoloty Czerwonego Krzyża natychmiast przetransportowały do Kanady. „Polityczne” szykowały się do pociągów. Zanim wsiadły, każda dostała pożegnalną pałę. Reszta została, wyczekując wyzwolenia. – Jechałyśmy w bydlęcych wagonach do portu gdzieś w północnych Niemczech. Eskortowało nas niemieckie wojsko. W wagonach pilnowały nas esesmanki, ale już czułyśmy wolność. Niektóre kobiety nie wytrzymywały, rzucały się na Niemki. W porcie, zgodnie z umową pomiędzy władzami obozu i Czerwonym Krzyżem, esesmanki lojalnie weszły na pokład statku płynącego do Danii. Były miłe i potulne. Po przekroczeniu granicy na morzu zemsta przybrała ostateczną formę. Grupy agresywnych więźniarek rzucały się na Niemki i wywalały je za burtę – wspomina pani Eugenia.

W Danii mieszkanki Ravensbruck witali pracownicy Czerwonego Krzyża ubrani w eleganckie jasne mundury. Przeskakiwały na nie przywiezione przez pasażerki wszy. Kobiety przeszły łaźnię i dezynfekcję. Dostały cywilne ubrania. Część z nich przetransportowano do Szwecji. – Umieszczono nas w szkołach przerobionych na obozy przejściowe. Nie można było wychodzić bez zezwolenia. W niedzielę przychodziły po nas szwedzkie rodziny i zabierały nas na spacer. Dostałam czarne eleganckie lakierki, ale nie umiałam w nich chodzić. Zamiast po chodniku, szłam środkiem ulicy i co chwilę spoglądałam, czy ktoś mnie nie śledzi. Do dyspozycji miałyśmy fryzjerów, którzy robili nam trwałą, kolor – co która sobie życzyła. Jedzenie było wyśmienite. Opuszczając obóz, ważyłam 39 kg. W ciągu kilku miesięcy tak przytyłam, że od razu byłam gruba i nie mogłam się ruszać – wspomina pani Eugenia. Po czasie odosobnienia więźniarki mogły podjąć pracę, co było częścią ich kwarantanny. Grupa z nich pojechała na wieś, do majątku, pielić buraki. Były bardzo słabe. Pracowały w nocy, bo w dzień było zbyt gorąco. Szwedzkie noce były jasne. – Właściciel majątku bardzo się o nas troszczył. Urządzał nam gry, zabawy, imprezy przy gramofonie. Gdy się skończył sezon, dostałam inną pracę, w kuchni koszarowej w północnej Szwecji. To była prawdziwa wolność. Mieszkałyśmy na prywatnych kwaterach. Szwedzi byli bardzo mili, zapraszali do swoich domów. Listy z Polski do mnie nie dochodziły. Było mi tam dobrze, ale tęskniłam. Przeniosłam się do Strengness, portu pod Sztokholmem. Marzyłam, żeby zobaczyć rodzinę. Miałam wrażenie, że szwedzkie słońce i księżyc nie świecą dla mnie. Wszystko wydawało się obce. Wróciłam – wyznaje pani Eugenia. Na pożegnanie od rządu londyńskiego dostała paczkę papierosów. Władza ludowa dała jej 100 zł na rozpoczęcie nowego życia. – To były śmieszne pieniądze. Przez jakiś czas mieszkałam w Gdyni. Tam podawałam się za Żydówkę – podpowiedziała mi to koleżanka z obozu, która rzeczywiście nią była. Dzięki temu dostawałam wsparcie z jakiejś żydowskiej organizacji. Niebawem uregulowałam wszystkie sprawy, oddałam wystawiony w Szwecji paszport i wróciłam do Szczypiorna – kończy pani Eugenia.

Przez obóz przeszło ponad 132 tys. kobiet 27 narodowości, z których zginęło ok. 92 tys. Liczba Polek w obozie sięgała ok. 40 tys. – przeżyło zaledwie 8 tys. kobiet, resztę zagazowano, wiele setek wcześniej zmarło. Dziesiątki tysięcy kobiet, które w 1945 r. pozostały w obozie, SS pędziło w kierunku północno- -zachodnim w tzw. marszach śmierci. Obóz, w którym po ostatecznej ewakuacji przebywały tylko ciężko chore (ok. 3 tys.) oraz personel lekarski i pielęgniarski, został oswobodzony 30 kwietnia 1945 r. przez jednostki 49. Armii 2. Frontu Białoruskiego. Za pobyt w obozie koncentracyjnym w Ravensbruck Eugenia Sobczak dostała kilka medali, w tym krzyż oświęcimski. Fundacja Maksymiliana Kolbe do dziś przysyła jej kartki z pozdrowieniami.
Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do