Reklama

Szycie na miarę czasów

31/01/2019 00:00

O przedwojennym krawiectwie opowiada Ludwik Burchard

Dlaczego zostałem krawcem? Sam się nad tym zastanawiałem… Chyba ze względu na kolegów. Oni szli do praktyki, to i ja poszedłem – przyznaje Ludwik Burchard (ur. 1925 r.), dziś jeden z najstarszych krawców w Kaliszu.

Choć krawcem został z przypadku, musiał być wytrwałym. Zdobyć ten fach – w rzemieślniczej hierarchii stojący dość wysoko – nie było przed wojną tak łatwo. Kariera i powodzenie młodego krawca uzależnione były nie tylko od jego zdolności i ambicji, lecz w dużej mierze od… mistrza. Typowej „zawodówki” krawieckiej, jak dziś, nie było, jedynie dwuletnia szkoła zawodowo-dokształcająca, z zajęciami dwa-trzy razy w tygodniu. Zdobycie praktyki u dobrego fachowca było priorytetem. – Skończyłem obowiązkowe 5 klas podstawówki, zapisałem się do szkoły na 3 Maja i zacząłem szukać praktyki – wspomina pan Ludwik. Szybko się przekonał, jak bardzo mistrzowie cenili swój fach i kazali sobie płacić za doświadczenie. Cena praktyk zależała od renomy firmy krawieckiej. – Moja rodzina nie była zbyt zamożna. Na początek załapałem się do niewielkiego zakładu prowadzonego przez jednego Żyda, pana Białka, na ul. Kazimierzowskiej. Byłem tam bardzo krótko, bo miałem szansę przeniesienia się do większej firmy na Stawiszyńskiej. I tam długo nie popracowałem. Za swoje wskazówki mistrz zażądał ode mnie 200 zł, a to było dużo na owe czasy. Potem dowiedziałem się, że ktoś mnie podkupił i natychmiast wszedł na moje miejsce. Zostałem na lodzie, ale z nauki nie zrezygnowałem. Do szkoły zawodowej na 3 Maja chodził ze mną młody Heniek Goldman. Jego ojciec był… krawcem i to nie byle jakim. Któregoś dnia idę do szkoły, podchodzi Henio Goldman, mówię do niego załamany: „Widzisz, co się stało, Szałecki zwolnił mnie z pracy…”. „Nie martw się, przyjdź do mojego ojca” – zaproponował. To było jak los na loterii! – z wdzięcznością wspomina pan Ludwik. Goldman prowadził duży zakład, zatrudniając 15 czeladników. Firma miała świetną renomę. Szyła głównie dla wojska. – Lepiej trafić nie mogłem. Proszę sobie wyobrazić, że cała 25. Dywizja się u nich ubierała! Goldman był świetnym fachowcem. Tam pracowali najlepsi czeladnicy. Poszedłem. Heniek przedstawił mnie ojcu i zostałem przyjęty – wspomina z uśmiechem. Jak się okazało, Goldman nie dosyć, że nie żądał za praktykę, to jeszcze wypłacał tygodniówkę.

Fachowcy ponad podziałami
Krawcy pochodzenia żydowskiego stanowili przed wojną dość dużą konkurencję. Pan Ludwik szacuje, że w Kaliszu było mniej więcej tyle samo firm polskich, co żydowskich. Po dojściu Hitlera do władzy Żydzi masowo opuszczali III Rzeszę. Wielu rzemieślników i przedstawicieli klasy średniej osiedlało się w Polsce. Wśród nich również krawcy. – Było wśród nich wielu dobrych fachowców. Świetnie znali krój niemiecki i najnowsze trendy mody. W Kaliszu najpotężniejsze żydowskie firmy mieli Goldman i Tennenbaum. Ceny mieli takie same. Klientelę dość dobrą. Ubierali się u nich również Polacy – adwokaci, lekarze. Nie było podziałów ani antagonizmów. Jak ktoś był świetnym fachowcem, nikt nie patrzył na jego pochodzenie – mówi pan Burchard. – Nie znaczy to, że wszyscy Żydzi to dobrzy majstrzy, a Polacy byli od nich gorsi – podkreśla senior. – Krawcy, członkowie gminy żydowskiej, na pewno byli lepiej zorganizowani. Jak pracowałem u Goldmana, Żydzi zorganizowali strajk. Żądali podwyżki. Wszyscy członkowie gminy zatrudnieni w firmie mieli zakaz pracy. Nie dość, że wszyscy się temu bezwzględnie podporządkowali, to jeszcze żydowscy czeladnicy przyszli do mnie i mówią: „Nie pracuj, my ci zapłacimy”. I tak się stało – wspomina pan Ludwik.

Na bal, na kawę, wymienić uwagi
Polscy krawcy nie byli tak solidarni. Zrzeszeni byli w Cechu Rzemieślniczym, ale wszystko odbywało się raczej na zasadzie stosunków koleżeńskich. Cech urządzał bale sylwestrowe i zabawy karnawałowe na Piekarskiej. – Już w 1904 r. firma cukiernicza o światowej renomie: Kazimierz Mystkowski i Syn (późniejsza Kaliszanka) do spółki z firmą Herbicha wybudowali na Piekarskiej dom dla wszystkich rzemieślników. Mieściła się tam również Restauracja Rzemieślnicza. Spotykali się w niej mistrzowie wszystkich fachów, głównie w niedzielne dopołudnia, najczęściej po kościele. Krawcy z krawcami, fryzjerzy z fryzjerami. Szło się do tej restauracji na obiad albo do jakiejś innej kawiarni czy na spacer, posiedzieć, porozmawiać, wymienić uwagi – wspomina pan Ludwik. Odkąd pamięta, rzemieślnicy angażowali się w życie kościelne. Do dziś sztandary murarzy, krawców i fryzjerów biorą udział w procesjach. Pan Burchard jest ich czynnym uczestnikiem. Nie znaczy to, że nie potrafili dbać o swoje interesy, szczególnie stojący u progu kariery czeladnicy. – W komisji przy egzaminie na czeladnika zawsze mieli przedstawiciela swojej sekcji, który czuwał nad uczciwym przebiegiem egzaminu i pilnował żeby mistrzowie nie utrącali. Zbyt dużą liczbę czeladników odczuwali jako zagrożenie – zauważa krawiec.

Z wełny australijskich owiec
Niepokój mistrzów był trochę przesadzony. Zapotrzebowanie na krawiectwo było przed wojną bardzo duże. Dobrze się ubrać, omijając krawca, można było w niewielu sklepach odzieżowych. W Kaliszu porządny sklep z ubraniami był właściwie jeden i należał do braci Szymańskich. Poza tym dominowała konfekcja masowa w najgorszym tego słowa znaczeniu. Uprawiały ją głównie drobne firmy żydowskie. Tandetne stroje spod „szybkich igieł” oferował co drugi stragan na placu Dekerta. Byle jakie palto, nie najlepszego gatunku, można tam było kupić za 12 zł. – Ubierała się tam raczej biedniejsza część społeczeństwa. Klasa średnia i elita należały do nas. Uszycie płaszcza u krawca kosztowało od 30 do 50 zł – w zależności od jakości materiału i renomy zakładu krawieckiego – mówi pan Ludwik. Nie cała kwota szła do kieszeni rzemieślnika. Majster odciągał swoją stawkę, a resztę odprowadzał do firmy bielarskiej za materiał. – Fabryki wstawiały swoje wyroby rzemieślnikom w komis. Klient przychodził, krawiec pokazywał cały asortyment i nabywca decydował, z czego szyć – opowiada pan Burchard. Najlepszym polskim producentem tkanin była firma Karol Jankowski i Syn z Bielska. – Robili naprawdę wspaniałe materiały, mieli renomę nie tylko w Polsce i Europie, ale na całym świecie. Sekret tkwił w tym, że Bielsko posiada wody źródlane, dzięki którym materiały uzyskiwały niepowtarzalną miękkość. Najlepszą gatunkowo wełnę na najdroższe tkaniny sprowadzano aż z Australii. Tam nie było różnic w rocznych temperaturach pomiędzy dniem i nocą. To sprzyjało hodowli i wypasom owiec, i dobrze wpływało na jakość wełny. Jankowski był tak bogaty, że miał tam własną hodowlę. Trzeba przyznać, że polskie tkaniny przed wojną były bezkonkurencyjne – mówi pan Ludwik. Poza ekskluzywnymi wyrobami z Bielska przedwojenni eleganci chętnie ubierali się w łódzkie „rapaporty”. Jeśli chodzi o wzory, modne były tenis i marengo.

Na słowo oficera
Otworzyć własny zakład krawiecki przed wojną nie było trudno. Niepotrzebny był tytuł mistrza. Wystarczyło być czeladnikiem albo uzyskać w urzędzie kartę rzemieślniczą. Duża maszyna singerowska do konfekcji męskiej kosztowała ok. 700 zł. Pozyskanie klienteli zależało od tego, co się potrafiło. Mimo otwartej drogi do rozwoju własnego zakładu Pan Ludwik do 1939 r. pozostał u Goldmana. – Podobało mi się w tej firmie. Szyliśmy nie tylko mundury, ale i garnitury dla całego sztabu 25. Dywizji Piechoty Ziemi Kaliskiej. Mieliśmy wspaniałą klientelę. Ubierali się u nas oficerowie i majorowie. Mimo to tuż przed wojną firma splajtowała. Dlaczego? Poszło o honor. Jeden z majorów odebrał garnitur bez zapłat. Na poręczenie dał oficerskie słowo, że na pierwszego zapłaci. A wie pani, co przed wojną znaczyło słowo oficerskie? To najważniejsza przysięga na honor. Na pierwszego major się nie pojawił. Wtedy Goldman poszedł do sztabu i doniósł na niego, że nie zapłacił mu za usługę. Kilka dni później major dług uregulował, ale wszyscy oficerowie, którzy „obszywali się” u Goldmana, byli oburzeni i w dowód solidarności wszczęli bojkot krawca. Przestali składać u niego zamówienia i w przeciągu miesiąca Goldman stał się bankrutem. Firma się rozleciała – mówi pan Ludwik.

Mistrz przy maszynie
Podczas okupacji prawie wszystkie zakłady przejęli Niemcy, ale zatrudniali w nich polskich krawców. Praca wyglądała podobnie. Prawdziwym nieszczęściem dla wszystkich rzemieślników była władza ludowa. – Oni nas wykańczali. Gnębili zeznaniami podatkowymi, że aż żyć się nie chciało. Firmę można było otworzyć, niby wszystko w porządku, ale co miesiąc trzeba było iść do urzędu skarbowego, tam czekać w gigantycznej kolejce, nie wiadomo jak długo, całymi dniami, aby dokonać zeznania. Choroby człowiek dostawał. Wielu dobrych fachowców – szewców, krawców, prawdziwych mistrzów – nie wytrzymywało i szło do pracy do fabryk, przy maszynie – wcale nie krawieckiej! Co to za zajęcie dla wysoko kwalifikowanego mistrza w swej dziedzinie? A praca jest podstawą egzystencji człowieka – mówi senior. Pan Ludwik mimo swoich 81 lat nadal szyje. Z zadowoleniem pokazuje wykonane przez siebie garnitury, zwraca uwagę na precyzyjny układ pasów i pedantyczne wręcz wykończenia. Przez moment wydawało mu się, że w dobie globalizmu i zalewu masową konfekcją krawiectwo miarowe powinno umrzeć śmiercią naturalną. – Ale to nie nastąpiło i nie nastąpi. Jak ktoś chce mieć naprawdę dobry garnitur, idealnie wykonany, tego nie dokona masowa produkcja. To musi przejść przez rękę rzemieślnika. Dobry krój to nie wszystko. Najważniejszą rzeczą w krawiectwie jest dobrze wziąć miarę z klienta. Nie ma idealnych figur! Każde ciało jest inne, ludzie nie są z szablonu. Zawsze przy wzięciu miary trzeba wykryć główne cechy i ewentualne wady sylwetki. Jeżeli się to uda, już przy kroju można je zatuszować i to jest pół sukcesu! Gdybym mógł jeszcze raz wybierać zawód, wybrałbym krawiectwo. Dlaczego? Nie wiem, chyba po prostu to lubię – kwituje rzemieślnik.
Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do