Reklama

U Herbicha dobra kicha

31/01/2019 00:00

Wspomnienia kaliskiego rzeźnika

– Człowiek się narobił w swoim życiu, mówię pani – wzdycha Aleksander Górski, 87-letni mistrz rzeźnictwa i wędliniarstwa. Pamięta przedwojenne serdelki, okupacyjną serwolatkę i peerelowskie kartki. W swoim zawodzie przepracował ponad 50 lat.

– W młodości myślałem, kim by tu zostać, gdzie by tu iść. Mój ojciec był stolarzem. Stale narzekał, że stolarstwo to ciężka robota, kurz, to, tamto. Przyjechał raz do niego kolega rzeźnik i mówi, że u nich w sklepie potrzebują chłopaka. „Ano mam tutaj takiego” – powiedział ojciec. „To przychodź pan z nim!”. Rano poszliśmy do sklepu mięsnego pana Herbicha na rogu ul. św. Stanisława i Głównego Rynku. Ojciec zapłacił 500 zł, przyjęli mnie na praktykę i tak się zaczęło. To był 2 października 1932 r. Miałem wtedy 16 lat – zaczyna swą opowieść. Dostać się na praktykę do dobrego rzeźnika było przed wojną bardzo trudno. Pan Aleksander miał to szczęście. Zawodu uczył się w sklepie uznanym za wzorcowy: ulokowanym w centrum, elegancko wystrojonym, jasnym, przestronnym, czyściutkim, a co najważniejsze… świetnie zaopatrzonym. – Herbich to był bogaty rzeźnik. Posiadał wielki majątek w Murowańcu: stawy rybne i duży warsztat około 5-6 czeladzi, podczas gdy inne zakłady zatrudniały po dwóch, trzech albo po jednym czeladniku. Klientelę to miał od elity po zwykłego robotnika. Wszyscy u niego kupowali. Co się dziwić. Codziennie już o g. 8 rano na sklep szły świeżutkie wędlinki. O g. 5 wstawaliśmy, żeby wszystko przygotować. Najszybciej schodziły paróweczki i serdelki, a kaszaneczka była takim przysmakiem, że cały Kalisz trąbił: „U Herbicha dobra kicha!” – śmieje się pan Aleksander.

Kaszaneczka, serdelki, paróweczki
Prócz praktyki u mistrza adepci rzeźnictwa obowiązkowo chodzili na kursy do trzyletniej wieczorówki przy ul. 3 Maja. Uczono tam przedmiotów ogólnych i zawodowych, m.in. techniki uboju, higieny pracy i towaroznawstwa. – Zabierali nas do rzeźni, pokazywali wiszące na hakach woły, a my zgadywaliśmy, kiedy były zabite – wspomina senior. Po trzech latach uczniowie zdawali egzamin na czeladnika. Przystępujący do niego przyszli rzeźnicy-wędliniarze potrafili zabić zwierzę, odpowiednio poćwiartować mięso i przerobić je na wszystkie rodzaje kiełbas, szynek i parówek. Przed wojną właściciele sklepów mięsnych mieli własne warsztaty. – Małe zakłady mieściły się najczęściej na zapleczu sklepu. W jednym pomieszczeniu parzyło się świnkę, w drugim robiło kiełbasę, kaszaneczkę, a w trzecim np. była wędzarnia. Ubojem zajmowała się wyłącznie rzeźnia. Gospodarze albo rzeźnicy zwozili do niej bydło i trzodę, kolumna około 30 czeladników zabijała, rozbierała, lekarze badali, dopuszczali do spożycia, a właściciele sklepów kupowali i przerabiali wedle życzenia Czasami sklepikarze oszukiwali... Kupowali trzy świnie, dwie oddawali na ubój do rzeźni, a jedną… biło się samemu, po kryjomu, na zapleczu. To było zabronione, bo mięso było niezbadane, ale właściciel sklepu mógł na tym interesie zaoszczędzić, bo usługa w rzeźni była dość droga – opowiada senior.

Koszerne zawsze tańsze
Przed wojną rzeźnia mieściła się przy ul. Majkowskiej, w miejscu gdzie dzisiejsza siedziba KLA. Była podzielona na dwie części: polską i żydowską. – Żydzi mieli zupełnie inny sposób zabijania: wiązali bydlę, przewracali na ziemię, brzytwą golili gardło, a potem rach ciach cięli nożem na żywca. To było bardzo bolesne. Krew się lała. Krowa tak długo leżała, aż się nie wykrwawiła – wzdryga się rzeźnik. – My do wołów strzelaliśmy. Przystawiało się lufę do czaszki i bydle od razu padało. Świnie rażono prądem. Ryj wsadzano w specjalne kleszcze… parę sekund i po kwiku. Bito też „domowym” sposobem: nożem pod łopatkę i prosto w serce. Wystarczyło też ze dwa razy porządnie uderzyć pałką między oczy – opowiada. Żydowscy rzeźnicy stanowili dla polskich konkurencję. – Ich wołowina w ogóle nie różniła się od naszej, tyle że była… tańsza. Wyroby też mieli podobne, ale do wszystkiego lubili dodać kminku. Ich jatki mieściły się pod murami katedry i w miejscu dawnego domu partii. Niższe ceny mogły być już tylko w „taniej jatce”, mieszczącej się na Widoku. Sprzedawano tam mięso II gatunku. Jak zwierzę było niesprawne, złamało nogę albo było trochę chore, to się je zabijało, a zbadane przez weterynarza mięso trafiało do taniej jatki – opowiada senior.

Przedwojenne rarytasy
Asortyment wędliniarski od przedwojnia niewiele się zmienił. Najpopularniejsze były kiełbasy: śląska, rzeszowska, zwyczajna, serdelki oraz parówki cielęce z dodatkiem wołowiny. Największym rarytasem były szynka, polędwica i baleron, z mięs – cielęcina. Oczywiście nie każdego było na nie stać. – To był towar głównie dla elity. Biedny robotnik mógł sobie pozwolić na szynkę tylko od święta – mówi pan Aleksander. Najtańszą i najlepiej sprzedającą się wędliną była kiełbasa zwyczajna. Z przedwojennych wyrobów nie produkuje się dziś jedynie kiełbasy serdelowej i serwolatki – na surowo wędzonej wołowiny z tłuszczem. – Szczególnie smakowali w niej Niemcy i za okupacji robiło się jej najwięcej – wyjaśnia staruszek. Czyżby upodobania okupanta zdecydowały o zniknięciu serwolatki? Nie wiadomo. Z drobiu – podobnie jak dziś – sprzedawano indyczki i kurczaki. Choć bażanty, kuropatwy i dziki często pojawiały się na pańskich stołach, wzorcowy sklep wędliniarski nie prowadził takiego asortymentu. – Tego typu delicje kupowało się w specjalnych sklepach – wyjaśnia mistrz. Przedwojenne wędliny różniły się od współczesnych wyglądem, smakiem, a przede wszystkim trwałością. – Nie było lodówek, to i technologia wyrobu była inna. Kiełbasy były peklowane: zaprawiane solą i saletrą. Mogły wisieć na strychu nawet miesiąc. W zakładach mięsnych mieli wielką chłodnię. To była taka sala z maszyną do lodu. Każdy rzeźnik miał tam swoją klatkę i zamykał w niej na noc niesprzedane mięso. Wieczorem je zawoził, a odbierał rano – opowiada pan Aleksander.

Za czasów PRL
W czasie okupacji wszystkie sklepy rzeźnicze przejęli Niemcy. Cenili fachowców, dzięki czemu pan Aleksander uniknął wywózki na roboty do Rzeszy. Po wojnie nastał czas PSS-ów, a mięso stawało się towarem coraz bardziej pożądanym, w końcu wprowadzono na nie kartki. – Do sklepów przychodziły specjalne komisje, które kartkowały mięso. Często przysyłano też kontrole albo z kaliskich zakładów mięsnych, albo nawet z Poznania. Wyliczały, czy się zgadza mięso według wagi i dochodów w kasie. Jak wszystko grało, kierownik sklepu dostawał premię – wspomina senior. Puste półki sklepów mięsnych doprowadziły do powstania „mięsnego drugiego obiegu”. Coraz więcej ludzi hodowało świnie, a rzeźnicy mieli po fajrant pełne ręce roboty.

Mistrz radzi
Sekret dobrej kiełbasy to dobór odpowiednich proporcji. Jak się do wieprzowiny doda dobrą cielęcinkę, to kiełbasa buzi dać. – To mogą nawet chore damy jeść – śmieje się senior. – Można zrobić z samej wieprzowiny, ale wtedy mięsko powinno być chude. Wtedy kiełbasa może nawet cały miesiąc na strychu wisieć. Przyprawy najlepiej dawać świeże – czosnek, majeranek, jałowiec i kolendrę, a kiełbasy i szynki polecam kupować… suche, nie soczyste, bo to sama chemia i woda. Jak się odpowiednio naszprycuje, to z kilograma mięsa można zrobić dwa i wtedy nie dziwota, że szynka o połowę tańsza – mówi. Nie należy też zapominać, że jakość i smak mięsa zależą również od tego, czym zwierzę było żywione. – Jak gospodarz karmi świnkę tradycyjnie: gotowanymi ziemniaczkami, ospą, śrutą, kręconą ze zboża i owsa, z dodatkiem pokrzyw, to mięso jest ścisłe i smaczne – zauważa mistrz.
Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do