Reklama

Wielki pic, czyli dzień walki z AIDS

31/01/2019 00:00

– Około 200 uczniów defilowało wokół kaliskiego ratusza. Co to dało? – Przemówił Prezydent Miasta. Co pomogło? – Odczytano odezwę do młodzieży. Jaki z tego pożytek? – Zapalono znicze. Czy od tego chorzy poczuli się lepiej?

– Ej, idziemy stąd! Nie będziemy bez sensu chodzić wokół ratusza – usłyszałem  mijającą mnie ul. Mariańską grupkę chłopców.
Wokół  ratusza manifestowało około 200 zwolnionych z lekcji uczniów zaopatrzonych w transparenty. Prawdopodobnie wyczuwali przymus tego marszu, bo od czasu do czasu dyscyplinę wśród nich wymuszali nauczyciele. Niektórzy z demonstrantów  pozakładali na uszy słuchawki od MP3 i odgrywali rolę statystów, niewidocznie przenosząc się w świat muzyki. Inni pozbijali się w mniejsze grupki, dyskutujące o różnych tematach. Czyżby część młodzieży domyślała się, że 1 grudnia, ogłoszony jako Światowy Dzień walki z AIDS to nic innego jak tylko wielki pic?
Może w takim razie warto i dorosłym wytłumaczyć, na czym polega  mit nazywany „AIDS”, albo że – jak twierdzi wielu uznanych naukowców, łącznie z laureatem Nagrody Nobla – nie udowodniono, że wirus HIV w ogóle istnieje.

Po pierwsze samo nazwanie AIDS chorobą jest już nadużyciem. Tak naprawdę AIDS jest pewnego rodzaju workiem, do którego wrzucono różne dolegliwości, dawniej określane jako oddzielne choroby. Coś, co jeszcze niedawno było klasyfikowane jako biegunka czy nowotwór, dzisiaj w niektórych krajach  może być zakwalifikowane jako AIDS. AIDS (ang. Acquired Immune Deficiency Syndrome) oznacza zespół nabytego upośledzenia odporności. Gdyby postępować konsekwentnie i logicznie, zwykłe przeziębienie też powinniśmy nazywać AIDS, bo przecież powstało na skutek osłabionej odporności. Wbrew pozorom utrzymywanie tego galimatiasu terminologii  ma swój sens. Dzięki temu bardzo łatwo można manipulować statystykami.
Jeżeli komuś zależy na wykazaniu przed społeczeństwem, że wzrosła liczba chorych na AIDS,  to do tego worka dodaje kolejne choroby, które dawniej nikomu nie przyszłoby do głowy nazywać „AIDS”.  Tak też uczyniono np. w 1993 r., gdy do definicji AIDS dorzucono m.in. nowe odmiany zapalenia płuc i raka macicy. W majstrowaniu przy rozszerzaniu definicji posunięto się jeszcze dalej, uznając za chorego na AIDS kogoś, kto ma poziom limfocytów T mniejszy niż 200. Mogą zatem pojawić się osoby o tak małej liczbie limfocytów, nie odczuwające żadnych dolegliwości czy objawów. I one też będą chore na AIDS!!!
Takie rozszerzenie lub zawężenie definicji choroby nie jest żadną nowością. Było już stosowane od dawna. W Polsce w ten sposób cudownie zmniejszono liczbę chorych na cukrzycę. Dawniej za chorego na cukrzycę uznawano kogoś, kto przekroczył poziom cukru 100, a dzisiaj chorym może być ten, kto przekracza 120. Skutek – epidemia cukrzycy cudownie się zmniejszyła. Jakiż sukces dla służby zdrowia!
Często stosuje się  zawężenia definicji choroby do wykazania pożyteczności szczepionek. Na przykład w USA przed wprowadzeniem szczepień na polio za chorego uznawano każdego, który miał drgawki przez 24 godziny. Następnego dnia po wprowadzeniu szczepionki zmieniono definicję choroby i za chorego uznawano już tylko tego, kto miał drgawki przez ponad 20 dni. Oczywiście automatycznie liczba chorych zmalała, a koncerny farmaceutyczne uzyskały „dowody” na skuteczność szczepionki. Prawda natomiast była inna.
Dlaczego nadal manipuluje się statystykami? Dla pieniędzy. Dzisiaj AIDS jest hasłem do potężnego biznesu: ponad półtora tysiąca zgłoszonych patentów, setki dotowanych  instytutów i organizacji oraz miliardy dolarów wydawane na testy i substancje zakwalifikowane jako leki wspomagające dożywotnią walkę z AIDS. Chyba nie trzeba tłumaczyć, że w dzisiejszym skomercjalizowanym świecie szukający za wszelką cenę kariery naukowiec musi wykazać, że jego praca jest ważniejsza i to on powinien otrzymać największe dotacje i uznanie. Do tego dorzucić można jeszcze zyski z tzw. kapitału politycznego. Któż bowiem nie spojrzy życzliwie na polityka, który robi wrażenie, że walczy z AIDS?

Kolejnym mitem jest sam wirus HIV (ang.: Human Immunodeficiency Virus).
„Do dzisiaj nie ma naukowo przekonujących danych na istnienie wirusa HIV. Nikt nie wyizolował takiego retrowirusa według metod uznanych przez klasyczną wirusologię” – publicznie stwierdził dr Heinz Ludwig Sanger, emerytowany profesor molekularnej biologii i wirusologii z instytutu Max-Plancka w Monachium. HIV jest zatem wyłącznie hipotetycznym retrowirusem a obiegające świat zdjęcia nie są żadną fotografią spod mikroskopu elektronowego, tylko artystycznym rysunkiem wspomaganym techniką komputerową.
Jak zatem działają testy na HIV? Nie wykrywają samego wirusa, a jedynie specyficzne układy antyciał w krwi człowieka. Wyniki jedynie informują, że prawdopodobnie mógł tu „narozrabiać” wirus. Zwróćmy uwagę na słowo „prawdopodobnie”. Żeby to lepiej wytłumaczyć, wyobraźmy sobie, że ktoś ma biegunkę. Przy tej dolegliwości częściej może się zdarzyć, że biedak nie zdąży do toalety i pobrudzi sobie bieliznę. Zapewne ją wypierze i powiesi na sznurku. Przy diagnozowaniu HIV naukowcy  odwrócili ten ciąg zdarzeń i zachowują się tak, jakby po  wiszących na balkonie majtkach diagnozowali, że właściciel ma prawdopodobnie biegunkę. Dla ewentualnych wpadek  wymyślono margines tolerancji twierdząc, że test ma 98 proc. skuteczności.
Dlaczego zatem często głosi się, że odkrywcą wirusa HIV był dr Robert Gallo? Otóż w 1984 r. ów naukowiec rzeczywiście ogłosił swoje odkrycie jako „prawdopodobne”, po czym następnego dnia zgłosił gotowy patent z tym związany. Media opuściły słowo  „prawdopodobne” i uczyniły z niego odkrywcę wirusa HIV jako przyczyny AIDS.
Inny naukowiec, dr Kary Mullis, biochemik (laureat Nagrody Nobla z 1993 r. za odkrycie reakcji, którą potem wykorzystano w testach  na obecność HIV!) stwierdził: „ Skoro uznaje się, że HIV wywołuje AIDS, to powinien być jakiś naukowy dokument, który to udowadnia. Nie istnieją żadne takie dokumenty”.
Oczywiście nikt nie zaprzecza wielu przypadkom zgonów spowodowanych brakiem odporności organizmu, klasyfikowanym jako AIDS. Jednak coraz więcej naukowców twierdzi, że przyczyna awarii systemu odpornościowego polega na chemicznym i psychicznym zatoksycznieniu organizmu. Teorię tę potwierdza coraz więcej  osób, które zrezygnowały z brania leków na AIDS.
Jednym z takich głośnych leków był AZT. Wcześniej stosowany na zwalczanie raka, ale wycofany z  powodu zbyt dużej toksyczności. Po niepowodzeniach z rzeczywistym rakiem AZT zastosowano do niszczenia hipotetycznego wirusa HIV. Okazało  się, że w tym przypadku AZT był również nieskuteczny. Mało tego, niszczył  w organizmie limfocyty T, czyli te odpowiedzialne za system odpornościowy. Krótko mówiąc, pacjenci chorowali od chemii i  brali chemię, by się leczyć. Jak to mogło działać?  Na potwierdzenie pojawia się coraz więcej publikacji, że pacjenci, którzy rezygnowali z brania tego typu leków, powracali do zdrowia. Jednym z przykładów jest chora na AIDS Amerykanka Christine Maggiore, która po dokładnym przestudiowaniu tematu odrzuciła leczenie AZT i pomimo to wyzdrowiała. Potem nawet urodziła zdrowe dziecko. O swoich doświadczeniach napisała w książce pt. „A jeśli wszytko co wiesz o  AIDS, to nieprawda?” Ksisążka jest już dostępna w języku polskim (www.nieznany.pl).


Tekst opracowany został na podstawie publikacji  zawartych na stronie internetowej:
  www.wirusmyth.com
Arkadiusz Woźniak
Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Wojciech Jakubiec - niezalogowany 2020-11-30 17:43:51

    Fantastyczny artykuł, problem ze źródłem - www.wirusmyth.com, czy jest jakieś alternatywne źródło?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do