Reklama

Z choleryków przeistaczamy się w obywateli uśmiechniętych i życzliwych

12/01/2020 08:00

Atmosfera dni świąteczno - noworocznych wpływa na charakterki większości z nas zdecydowanie pozytywnie. Wyciszamy się nieco, chowamy nasze żale i złości, z choleryków przeistaczamy się w obywateli uśmiechniętych i życzliwych. Jesteśmy gotowi niemal każdemu przychylić nieba. No dobra, tu już się trochę za bardzo rozpędziłem - w każdym razie przynajmniej próbujemy potrzebującemu bliźniemu swemu w jego niedolach i troskach pomagać. Na wzór św. Marcina przecinamy swój płaszcz (choćby był od „Arytona”), by jego połową okryć biedaka uginającego się pod ciężarem krzywd. Mówiąc wprost - stajemy się cokolwiek bardziej miłosierni. Szkoda tylko, że w wielu przypadkach owo miłosierdzie sprowadza się do kilku dni, chwil czy gestów. Historia naszego miasta pełna jest przykładów niesienia pomocy potrzebującym na szerszą jednak skalę  Prześledźmy więc zjawisko miłosierdzia choćby w kilku jego bardziej spektakularnych przykładach, nie zapominając, że to tylko wierzchołek góry lodowej (ale o gorącej temperaturze) tego pozytywnego zjawiska   

  Moglibyśmy zacząć od przekazów legendarnych. Owszem, to tylko legendy, ale że w każdej…. Popatrzmy choćby na Ludgardę. Nim podpadła mężowi Przemysłowi skutkiem czego - źli ludzie mówią, że z inspiracji tegoż - skończyła swój żywot nieco przedwcześnie, odwiedziła Kalisz (jeszcze) w pełni majestatu. A bida natenczas była w Kaliszu okrutna. I wtedy miłosierna księżna zlitowała się nad biednym ludem i rzekła: kaliszanki, zamiast biadolić i wyglądać mopsowskich zasiłków weźcie się za biznes i zacznijcie tworzyć firmy, choćby browarnicze. I tak się stało - od tej pory kaliszanie  zaczęli piwo na sporą skalę zarówno produkować (który to proceder obecnie niestety niemal zarzucono) jak i żłopać (któremu to zajęciu oddajemy się nadal).  

  Zostawmy legendę, przejdźmy już - poważniej - do faktów. Szacowny małżonek wspomnianej Ludgardy nie ograniczył się tylko do biznesowego poradnictwa typu „know how”. W 1282 r.  Przemysł II zezwolił był na działalność i uposażył  pierwszy w Kaliszu szpital pod wezwaniem Św. Ducha. Pozostawał on pod zarządem kanoników regularnych św. Ducha di Saxia zwanych potocznie duchakami. Chorzy trafiający do ich szpitala  „naprzód mają się wyspowiadać z grzechów i komunikować; później mają być zaniesieni lub zaprowadzeni do łóżka. I tu, jako panowie, wedle możności domu mają być podejmowani miłosiernie”. Szpital - przytułek ulokowany był  na kaliskim Toruńskim Przedmieściu (w okolicy dzisiejszego narożnika Placu Kilińskiego i Babinki), co w pewnym sensie spowodowało nadanie takiej a nie innej nazwy wytyczonej kilka wieków później ulicy. Jej patronki to baby proszalne - nie mając podpisanej  (XIV w.!) umowy z NFZ przytułek był zmuszony wysyłać będące na chodzie pensjonariuszki „na miasto” do żebrania. Ale trzeba też uczciwie zaznaczyć, że wielu podopiecznych zmarłych w szpitalu pochowanych zostało na cmentarzu św. Ducha na koszt firmy, a administrator tak oto odnotował wydatki związane z pewnym pogrzebem „za tronię stolarzowi, ludziom od niesienia co nieśli ciało, od kopania grobu, na świece do kościoła łojowe, śpiewaczom od chowania, na mąkę na opłatki, za płótno na czachuł, a także za stąszki do zawiczowania i na wódkę dla ludzi po pogrzebie”.

  Natomiast w 1560 r. mieszczanie kaliscy ufundowali na Przedmieściu Wrocławskim kolejny szpital - przytułek - św. Trójcy. W akcie fundacyjnym potrzebujących miłosierdzia nazwano „podupadłymi obywatelami” a miłosierni darczyńcy przekazywali szpitalowi w testamentach  np. „po sztuce mięsa wołowego na każdą osobę y po bułce chleba y po cebrze piwa na podział dla wszystkich”. W późniejszych latach miłosierne wsparcie mieszkańców przybrało szerszą postać - źródłem dochodów szpitala - przytułku były procenty od kapitałów oraz wpływy z funduszów dobroczynnych, składek i imprez typu bale, koncerty i loterie.
Nieco wcześniej, w początkach wieku XV, mieliśmy w Polsce niezłego chyba władcę - Władysława Jagiełło. Tenże, gdy objął już stanowisko naszego króla,  niemal wszystkie okresy Wielkiejnocy zwykł spędzać  na kaliskim zamku. I wtedy - jak zanotował Długosz - „ubogim, których tam garnęło się mnóstwo, własną ręką rozdawał po jednym szerokim groszu z mieszka, który zawsze przy sobie nosił. Corocznie w Wielki Piątek dwunastu ubogim w swoim pokoju, w obecności kilku sekretarzy nogi umywał, potem każdemu z nich po dwanaście groszy dawał tudzież sukno i płótno na przyodziewek”.

  Albo problemy dotkniętych morowym powietrzem. Z racji położenia Kalisza w dołku wszelkie, tfu, zarazy miały u nas spore pole do popisu. Żaden zbawczy wiatr tak łatwo ich z miasta nie mógł wywiać i, jeśli już do niego zawitały, póki nie „uszczęśliwiły” połowy mieszkańców, nie miały zamiaru  się znad Prosny ulotnić. Mieliśmy więc w dziejach miasta setki okresów epidemii, mieliśmy dziesiątki tysięcy zarażonych. No i coś trzeba było z nimi zrobić. Izolować, by nie zarażali kolejnych ale jednocześnie nie dać im przecie z głodu umrzeć. Kłopot. Atoli pod miastem, daleko za Wrocławskim Przedmieściem mieliśmy długi i dość głęboki parów zwany wydorem (dziś biegnie tam ulica Lipowa), który nasi antenaci uczynili widownią scen zaiste miłosiernych. „Delegowali” doń trędowatych, zarażonych tyfusem czy inną cholerą jaśnistą a następnie ze zboczy tegoż parowu podawali nieszczęśnikom na długich tyczkach jedzenie. Prawda, że wzruszające?
Pewno przypadek sprawił, że w okolicy rzeczonych wydorów ulokowano pierwszy kaliski przytułek czasów nam już bardziej współczesnych. W roku 1855 powstał tam Dom schronienia dla starców i kalek św. Ducha. Budynek, na którym umieszczono sentencję  - „Res sacra miser” (biedny jest rzeczą świętą) przebudowano w okresie międzywojennym, tak że jednorazowo mogła tam przebywać niemal setka pensjonariuszy. Dom starców (bo tak, bardziej elegancko, nazywany był po II wojnie) zaprzestał swej działalności prawie pół wieku temu, zdewastowany już mocno budynek miał przejąć na ośrodek dla narkomanów Marek Kotański. Ze względu na wyjątkowo lichy stan obiektu zrezygnowano z tego pomysłu, ostatecznie budynek wykupił kaliski przedsiębiorca i po generalnym i kosztownym remoncie stworzył tu hotel Calisia. W poprzytułkowej kaplicy urządzono apartament z jakuzzi, - na miłosierdzie i wyrozumiałą ocenę dobrego Boga mogą teraz ewentualnie liczyć pary za bardzo w bąbelkach swawolące.

  „Odpowiedzią” na katolicki przytułek  z Nowego Światu były podobne instytucje ewangelików oraz przytułki żydowskie. W 1909 r. został poświęcony Dom Miłości Boga i Bliźniego (budynek przy ulicy Litewskiej istnieje do dziś, choć sama ulica - już niekoniecznie), który w ciągu pierwszych 25 lat przyjął 129 pensjonariuszy. Natomiast dla kaliskich Żydów istniały przytułki przy ulicach Piskorzewskiej 21 (Ochronka im. Elizy Orzeszkowej), Łódzkiej 5 (Żydowski Dom Sierot dla dziewcząt), Szkolnej 13 (Dom Stowarzyszenia Opieki nad Chłopcami Sierotami) i Dom Starców przy Stawiszyńskiej. Starozakonnych ziomali w potrzebie  wspierały też organizacje charytatywne, m.in.: „Linas Hacedek” (hepr. Uczciwy Nocleg), „Chesed Szel Emes” (Łaska Prawdy), „Bejs Lechem” (Dom Chleba) i inne. Z kolei dla dzieci prawosławnych pod koniec lat 60. XIX w. utworzono w zabudowaniach klasztoru bernardynów na Stawiszyńskim Przedmieściu ochronkę św. Kseni. Z czasem ochronka opiekowała się także dziećmi z rodzin katolickich i ewangelickich. Działalność  charytatywną prowadziło Kaliskie Towarzystwo Dobroczynności - jak ocenia Edward Polanowski - jedno z najbardziej aktywnych w Królestwie Kongresowym. Powstało ono w 1825 r., z inicjatywy prezesa Komisji Województwa Kaliskiego, Józefa Radoszewskiego a na jego czele stanął sam Prezes. Instytucja czyniła dobro przez bez mała 20 lat a po okresie przerwy jej działalność, już na większą skalę, wznowiono w 1879 r. Prócz tego w Kaliszu działały też m.in.: kaliski oddział Rosyjskiego Czerwonego Krzyża, Towarzystwo Zupy Rumfordzkiej, Sala Ochrony Małych Dzieci a nawet Towarzystwo Opieki nad osobami zwolnionymi z więzień guberni kaliskiej. 
Ale przecież akty miłosierdzia to także konkretni ludzie. Wspomnę tu choćby o jednym z nich - żyjącym w XIX w. „doktorze ubogich”, Walentym Stanczukowskim. Opiekował się biednymi dziećmi i młodzieżą, niektórym finansował naukę, leczył za darmo biedotę z przedmieść czy „Żydów w zapowietrzonych kątkach”. Często wystawiał im recepty z adnotacją „pro paupero  - na moje conto”. Sprzęty ze swego domu przeznaczał na loterie, z których dochód miał służyć najbiedniejszym. Jak wieść gminna niosła ponad trzy czwarte swojego rocznego dochodu przeznaczał na wsparcie bliźnich. Jego miłosierdzie miało funkcjonować nawet po śmierci -  złożony w banku na 120 lat kapitał miał w 1995 r. na tyle urosnąć, że wraz z odsetkami jeszcze przez długie lata miał służyć najbardziej potrzebującym. Niestety warunki depozytu Stanczukowskiego nie zafunkcjonowały tak jak choćby lokata pana Nobla, środki się zdewaluowały i potrzebujący miłosiernego wsparcia współcześni, nie doświadczają materialnych wyrazów miłosierdzia tego „lekarza dusz”. A jemu samemu musi wystarczyć rola patrona naszej pseudoobwodnicy.
Czy może więc dziwić (to refleksja końcowa), że w mieście tak pełnym miłosierdzia znalazły się też aż dwa sanktuaria odwołujące się także (na wszelki wypadek?) i do miłosierdzia bożego. Mowa o świątyni na osiedlu Asnyka a dodatkowo Miłosierne Serce Jezusa otacza nas łaską z sanktuarium świątyni jezuickiej. Zatem mnie pozostaje już tylko życzyć Sz. Czytelnikom w nowym roku jak najwięcej, jeśli nie miłosiernych, to przynajmniej  życzliwych wokół dusz. 

Piotr Sobolewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do