Reklama

Amerykańska Temida

31/01/2019 00:00
Tak się moje losy w Stanach potoczyły, że po kolejnych etapach wspinania się po drabinie emigranta – od sprzątania, poprzez kelnerowanie i prowadzenie ośrodka wypoczynkowego – wylądowałam w gabinecie adwokackim jako sekretarka. Było to około 20 lat temu i szczęście moje nie miało granic. Wreszcie pracowałam poniekąd w zawodzie, którym kiedyś miałam ochotę parać się w Polsce; miałam ochotę, ale... (tutaj wyliczanka byłaby zbyt długa, więc dam sobie spokój).  Myślałam, że mam jako takie przygotowanie do tej pracy. Oczywiście później się okazało, że wszystkiego musiałam się uczyć od podstaw. Niemniej praca ta dawała mi wiele satysfakcji i przez 10 lat wykonywania zawodu sekretarki, a poźniej asystentki adwokata, poznałam od kuchni wiele tajników amerykańskiego systemu sprawiedliwości.
Chcę przekazać moje wrażenia i opinie w sposób lekki i żartobliwy opisując dziwne, niecodzienne lub wręcz śmieszne przypadki z wokandy. Zacznę od małego wprowadzenia. Otóż amerykański system prawny jest zupełnie inny od polskiego. Jest on oparty na prawie zwyczajowym, tzn. że decyzja w rozpatrywanej sprawie jest oparta na decyzjach wydanych w przeszłości w podobnych sprawach. Jeżeli nie można się oprzeć na sprawach z przeszłości, wtedy sędzia wydaje wyrok na podstawie własnej opinii i w ten sposób stwarza „nowe prawo”, czyli precedens. Należy zaznaczyć, że każdy stan rządzi się własnym prawem stanowym, a sędziowie mogą tylko rozpatrywać sprawy w obrębie „swojego” stanu. Jeżeli chcą rozszerzyć swój obszar działania na inne stany, muszą zdawać egzaminy w każdym z tych stanów. Przepisy stanowe różnią się od siebie, co często doprowadza do nieświadomego przekroczenia prawa; np. zgodnie z przepisami ruchu drogowego stanu Illinois, kierowca samochodu osobowego nie ma obowiązku wożenia w samochodzie dowodu rejestracji, ponieważ tablice rejestracyjne są dowodem samym w sobie, ale w stanach ościennych taki dokument należy mieć przy sobie;  stan Montana  nie ma ograniczenia prędkości na autostradach, ale w stanie Iowa jest to 75 mil/godzinę, a w stanie Illinois 65 mil/godzinę; wiek upoważniający do kupowania i spożywania alkoholu też w zależności od stanu może wynosić 18, 19 lub 21 lat. Jest jeszcze prawo federalne, które ma moc obowiązującą we wszystkich stanach, ale nie odnosi się ono do wszystkich dziedzin życia; głównie dotyczy ono przestępstw kryminalnych, jak również reguluje sprawy imigracyjne.

Amerykański system prawny rozrósł się jak balon i nigdzie na świecie nie ma takiej liczby prawników; jest ich obecnie ponad milion (na jednego dorosłego obywatela przypada około 200), a szkoły prawnicze co roku produkują nowe ich rzesze. Nic więc dziwnego, że taki nadmiar stróży prawa doprowadził do sytuacji, gdzie procesowanie się stało się stylem życia. Ale jest to kij, który  ma dwa końce. Bardzo trafnie to  obrazuje sentencja chińsko-amerykańskiego pisarza i tłumacza o nazwisku Liu Yutang. Powiedział on, że „nie może być sprawiedliwości tam, gdzie jest zbyt wielu prawników”. Święta prawda. Przecież tych 200 na człowieka prawników musi z czegoś żyć, a  nie zawsze życie dostarcza wystarczającej ilości przestępstw w sposób, że tak powiem, „naturalny”, stąd wziął się zwyczaj „krzewienia” i „skracania” przepisów prawnych, aby je dostosować do różnych niefortunnych wydarzeń, ponieważ inaczej wydarzenia te nie miałyby możliwości trafić na wokandę. Do czego mogą doprowadzić te wynaturzenia, niech zobrazują następujące przykłady;  pewien młody człowiek w stanie upojenia alkoholowego wszedł na tory elektrycznej kolejki podmiejskiej (które, jak wiadomo, są pod wysokim napięciem), wysiusiał się na te tory, no i oczywiście zginął od porażenia prądem. Rodzina wniosła sprawę o wielomilionowe odszkodowanie – i je dostała. Następny „kwiatek” to sprawa bezdomnego mężczyzny, żyjącego pod jednym z mostów w Chicago. Policja, podejrzewając go o handel narkotykami, przeszukała jego „mieszkanie” pod mostem i kazała mu się stamtąd wynosić, na co wniósł on sprawę do sądu o bezprawną rewizję i eksmisję z miejsca, które on uważał za swoje miejsce zamieszkania. W tym przypadku sędzia wykazał zdrowy rozsądek i sprawę wyrzucił z wokandy. Sądzimy się o gałęzie drzewa sąsiada, które zaglądają przez plot na naszą działkę i zaśmiecają nam trawniczek liśćmi; o psa, który szczeka za głośno; pani o prześladowanie seksualne skarży kolegę w pracy, ponieważ ten uśmiecha się do niej i zagaduje miłym słowem; 15-letnia córka skarży matkę o pobicie, ponieważ matka – nie dając sobie rady z używającą narkotyki córką – klepnęła ją przez tyłek; Murzynka skarży pracodawcę o prześladowanie rasowe, ponieważ nie dostała podwyżki, ale zapomniała jakby o fakcie, że opuszcza pracę pod byle pretekstem i jej współpracownicy muszą wykonywać to, co do niej należy. Ze spraw grubszego kalibru przypomnę tutaj słynną sprawę pana O.J. Simpsona, sportowca z Kalifornii, który został oskarżony o zabicie swojej byłej żony Nicole Brown oraz jej znajomego. Proces zakończył się uniewinnieniem pana Simpsona, natomiast postępowanie cywilne uznało go winnym i przysadziło  kilka milionów odszkodowania na rzecz rodzin obydwu ofiar. A więc niewinny… czy winny? Doszło do takiej paranoi, że skarżymy się wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi i sami  ponosimy tego koszty, bo to przecież podatnicy muszą opłacać sędziów i personel sądowy. Tryby maszyny sprawiedliwości kręcą się prędko, prędko… coraz prędzej, adwokaci biegają po salach sądowych, a sędziowie biją motkami w coraz szybszym tempie. I z jakim to się dzieje skutkiem? Ano, czasem z żadnym.
O.J. Simpson nie siedzi w więzieniu, człowiek, który pożyczył od nas pieniądze i nigdy nie oddał chodzi bezkarny. Co z tego, że mamy wyrok sądowy nakazujący, aby nam te pieniądze oddał, jeżeli człowiek ten jest goły i wesoły, i nie ma sposobu, aby z niego je ściągnąć. Do więzienia za marne kilka tysięcy dolarów też nie pójdzie. Niesolidny tatuś (czy mamusia) nie płaci alimentów i wyjeżdża do innego stanu, no i szukaj wiatru w polu. Niesolidny pracodawca nie zapłacił nam za pracę i bardzo często też uchodzi mu to bezkarnie.
Wszystko to prawda, jest to jednak tylko jedna strona medalu. Tak jak wyżej wspomniałam, chcę  dzisiaj pokazać tylko sprawy dziwne, inne. Nie łudźmy się jednak, że amerykański wymiar sprawiedliwości można lekceważyć.  Ma on na swoim koncie wiele logicznych i sprawiedliwych decyzji. Ale jako że tego od wymiaru sprawiedliwości się oczekuje, pisanie o tym byłoby raczej nudne.

Inną ciekawostką dotyczącą sądów amerykańskich jest tzw. fifth amendment, czyli piąta poprawka do konstytucji. Oskarżony lub zeznający świadek może korzystać z fifth amendment wtedy, gdy ma obawę, że zeznania mogą go postawić w stan oskarżenia. Przykładem może być sytuacja w procesie rozwodowym, gdy któraś ze stron ma zadane pytanie o zdradę. Jeżeli zdrada rzeczywiście miała miejsce, wtedy można poprosić o fifth amendment, aby uniknąć zeznań na ten temat. Wtedy to, ponieważ nie było przyznania się do zdrady, zdradzony współmałżonek musi udowodnić, że zdrada rzeczywiście miała miejsce, a to nie zawsze jest możliwe.

Z racji moich obowiązków, bywałam często w sądzie w charakterze tłumacza i zdarzały się sytuacje, kiedy trudno było zachować powagę. Pewnego razu na sprawie rozwodowej strony nie mogły dojść do porozumienia co do podziału majątku. Niewiele tego było, bo małżonkowie nie zdążyli się jeszcze dorobić i spór dotyczył głównie wiana, które panna młoda wniosła w małżeństwo. Była to długa lista, zawierająca wiele pozycji takich jak meble, serwis obiadowy, regionalny kobiecy strój ludowy, a na pozycji ostatniej był ser – oscypki. Adwokat żony odczytywał głośno każdą pozycję z listy, a strony wypowiadały się kolejno, w jaki sposób chciałyby daną rzecz rozdysponować. Gdy przyszła kolej na oscypki, mąż i żona zgodnym chórem odpowiedzieli: „Sera oscypki już nie ma, bo go zjedliśmy”. Zarówno adwokat męża, jak i żony byli Polakami, gruchnęli wiec śmiechem od razu, a sędzia dołączył się do nich, gdy tylko to zdanie zostało mu przetłumaczone. Inna taka sprawa, której nigdy nie zapomnę, odbywała się w  sądzie ruchu drogowego. Nasz klient, który nazywał się Szafarzewicz (nazwisko podaję zmienione), miał 16 zatrzymań za jazdę po pijanemu i siedział w areszcie. Na sprawę mieli go dowieźć strażnicy więzienni. Sprawa była wyznaczona na godzinę 10. Zjawiliśmy się na sali sadowej nieco wcześniej, bo adwokat chciał zamienić parę słów z panem Szafarzewiczem; niestety, nie było go na ławce oskarżonych. Czekamy i czekamy, ale klienta nie widać. Wreszcie zostaje wywołana jego sprawa. Na ławie oskarżonych następuje pewien tumult, wstaje z niej i dochodzi do sędziowskiego podium jakiś człowiek i prawie krzycząc, mówi po polsku: „Wysoki sądzie, wysoki sądzie, proszę o łagodny wymiar kary!”.  Też Polak, ale to nie nasz klient. Okazało się, że strażnicy dostarczyli do sądu innego człowieka,  o innym nazwisku. Człowiek ten nazywał się Szaberowicz (nazwisko  zmienione). Strażnicy tłumaczyli się, że nie mogli znaleźć więźnia o nazwisku Szafarzewicz (później okazało się, że przebywał w tym czasie w szpitalu więziennym), więc tak na wszelki wypadek  przyprowadzili kogoś innego, którego nazwisko było zbliżone. Nawiasem mówiąc, zakończyło się to szczęśliwie dla Szaberowicza, który siedział już dwa tygodnie w areszcie za drobne przewinienie drogowe. Mógł wyjść z aresztu po zapłaceniu kaucji, ale nie miał go kto „wykupić”. Adwokat pomógł mu się wydostać z aresztu, by odpowiadał z wolnej stopy.

Znane jest łacińskie powiedzenie errare humanum est, czyli błądzenie jest rzeczą ludzką. W odniesieniu do sądów ten, który zbłądził, kojarzy się nam z oskarżonym, który stoi u podium sędziowskiego. Ale czy to tylko oskarżony? Jak widać, od błądzenia nie mogą się ustrzec nawet ci, którzy mają nas, maluczkich, kierować na drogę poprawy.

Eleonora Serwanski
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do