„ Haj, Stasek, pamintos, com ci pedzioł wczoraj, jak żem wrócił z tego tripu (podróży) do Kolorado?” – mówił góral do górala, siedząc w tawernie (barze alkoholowym) i popijając zimne piwko. „Wis, Franek, ze nie pamiętam” – odpowiada Staszek. „A co to, twój mózg się dzisiaj zblekautował (zaćmił) z gorąca?” – dziwi się Franek. „Tom ci przecie opowiadoł o tym kapie (policjancie), co mnie zastopowoł (zatrzymał) na hajłeju (autostradzie)”. „No i co, no i co, opowiadej” – ponagla Staszek. „Ano było to tak...” – zaczyna swoje opowiadanie dobrze już ochłodzony, a w zasadzie rozgrzany piwami Franek – „Zakolowoł (zadzwonił) do mnie mój kuzyn, co mieszko we Frisco w Kolorado i pedzioł: Przyjeżdżaj na grzyby, bo latoś obrodziły. No to żem wskoczył z rana do kary (samochodu) i drajwuje (jadę samochodem) po osiemdziesiątce prosto do Kolorado. Trafik (ruch uliczny) nieduży, wsyskie jedziemy równo 75 mil na godzinę. Przejechołem Illinois, kończę już Iowa, gdy nagle za plecami słyse syrene….. ijijijijijiji…… „Oho” – myśle sobie – „To musi fajermany (strażacy) jadą do pożaru”. Hajłej pusty, więc jadę swoją lewą lajną (linią), bo fajermany mają dosyć rumu (miejsca) po prawej stronie”.
W tym momencie Franek przerwał swoje opowiadanie, rozejrzał się i: – „Ty, bartender (barman)” – powiedział do młodego człowieka, który stał za barem – „Podej nam po jesce jednym piwku”. Wypił, otarł usta i ciągnął dalej. „Na cym to ja stanąłem?... Aha, więc tylko co fajermany mnie minęły, znowu słyszę... ijijijijij… „A to ki diabeł?!” – oglądom się za siebie i widzę kapa (policjanta), który już siedzi mi na ogonie, a dyskoteka migo całą parą. No to zem sie zatrzymoł, kap za mną, podchodzi do mnie i godo: „Your driver’s license, insurance and registration please”. Widzis go, jaki ucony, po angilsku godo, myśli, ze jo niekumaty. Wyciągam więc moje prawo jazdy i kartke insiury (ubezpieczenia), ale nijakiej rejestracji nie mom, mom tylko plejty (tablice rejestracyjne). „Illinois no registration” – godom do niego tyz po angilsku. A kap na to, ze w Illinois nie trzeba wozić dokumentu rejestracji, ale w Iowa trzeba i ze daje mi tykiet (mandat) za brak rejestracji, za spiding (przekroczenie prędkości) i za nieprzepuszczenie pojazdu emerdżensy (jadącego do akcji) – razem 650 dolarów. No to żem się strasnie rozeźlił i żem się do kapiska postawił.
Kapy teraz bardzo strachliwe się porobiły i zaraz przyjechało jeszcze czterech, zakuli mnie w kajdanki i odstawili do aresztu. Siedziołek tam cztery dni, bo dopiero na czwarty dzień zawieźli mnie do kortu (sądu) i sędzia pedzioł, ze muse zapłacić tykiet i bonda (kaucję), to wtedy mnie wypuszczą – razem 1450 dolarów. No to żem zapłacił, ale do Kolorado juz nie jechoł, ino z powrotem do domu. Tam, gdzie mieszkom, na saucie (południu) w Chicago to przynajmiej znom wszystkich kapów i tykietów nie dostaje”. W tym momencie Franek spojrzał na zegarek. „Baj (cześć), muse juz lecieć, jeszcze muse wjechać to karwasia (myjka samochodowa) i wyklinować kare (wyczyścić samochód)”.
Dla celów tego artykułu powyższy dialog (a właściwe monolog Franka) spełnia dwie funkcje: daje próbkę amerykanizmów, jakie my tutaj popełniamy w codziennym mówionym języku polskim, jak również porusza sprawę różnic międzystanowych. Jeżeli chodzi o zachwaszczanie mowy polskiej amerykanizmami, to – mea culpa – wszyscy to popełniamy w mniejszym lub większym stopniu. Oczywiście im mniejsze wykształcenie, tym więcej chwastów w mówieniu.
Jeżeli chodzi natomiast o przepisy i prawa, to różnice w traktowaniu tego samego przewinienia są czasami drastycznie różne. Bo tutaj każdy stan na swój strój działa. Weźmy na przykład drobne kradzieże w sklepach. Generalnie tzw. shoplifting, jeżeli suma skradzionego towaru nie przekracza 200 – 300 USD, jest traktowany jako drobne wykroczenie (misdemeanor) i kara może być od rocznego nadzoru sądowego (nie można popełnić żadnego przestępstwa w ciągu tego czasu), poprzez prace społeczne, np. zbieranie śmieci w parkach lub na ulicach, do kary 2-3 miesięcy więzienia w zawieszeniu, jeżeli wykroczenie to przydarzyło się delikwentowi już po raz któryś z kolei. Kara niewielka, więc wielu ludzi żyje z tego procederu, a sklepy ponoszą pokaźne straty. Sądy załatwiają takie sprawy szybko i sprawnie, nie dostarczając kolejnych pensjonariuszy i tak zatłoczonym ponad miarę więzieniom amerykańskim. Zasadą tą kierują się prawie wszystkie stany, ale Kalifornia postawiła sobie za punkt honoru, aby drobnych złodziejaszków wytrzebić.
W Kalifornii można dostać za to nawet i dożywocie. Kalifornijskie prawo w drakoński sposób wymierza kary od 25 lat więzienia do dożywocia za kradzieże. Niejaki pan Leonardo Andrade za trzykrotną wpadkę na kradzieży taśm wideo odsiaduje karę pięćdziesięciu lat więzienia bez prawa łaski. Kary takiej nie otrzymałby prawdopodobnie nawet za gwałt lub morderstwo. Tylko dlatego, że Andrade popełnił tą samą kradzież trzykrotnie, wyjdzie z więzienia jako 87-letni starzec (miał 37 lat, gdy go posadzono), czyli praktycznie dla niego ta kara to dożywocie. W więzieniach stanu Kalifornia siedzi w tej chwili 360 osób z wyrokami dożywocia za trzykrotne popełnienie drobnej kradzieży.
Ponieważ, jak stwierdziłam wyżej, każdy stan działa na swój strój, często rozeznać się w tym nie można; prędkość jazdy na autostradzie w Illinois to 65 mil/godzinę, w Michigan 70, a w Kolorado 75; jeden stan wymaga dokumentu rejestracji, a innemu wystarczą tylko tablice rejestracyjne.
Podobnie jest z prawem rodzinnym. W większości stanów konkubinat nie jest legalnym związkiem, ale dwanaście stanów rozpoznaje związek dwojga ludzi żyjących ze sobą bez ślubu jako legalny. „Małżonkowie” tacy mają tam prawo do podziału majątku w momencie rozstania się, prawo do emerytury czy renty po współmałżonku itp. W dzisiejszej dobie coraz bardziej zanikającej instytucji małżeństwa praktyczną rzeczą jest wiedzieć, które to stany; wymienię tylko niektóre (te przyjazne dla emigrantów) na wypadek, gdyby ktoś z rodaków rozważał taką przygodę życiową. Są to: Alabama, Kolorado, Missouri, Południowa Karolina i Teksas. W Utah też można sobie uciąć konkubinacik, jak również w Rhode Island, ale nie polecam się tam zadomawiać, bo Utah to stan Mormonów, którzy stanowią społeczność zamkniętą dla innych, a Rhode Island to stan snobów, gdzie emigrant nie może się czuć dobrze.
Każdy stan ma przypisaną do siebie stereotypową opinię, która w skondensowanym skrócie oddaje jego charakterystykę; Wisconsin to cheese heads, czyli serowe głowy, bo Wisconsin słynie z wyrobu serów; Indiana, Nebraska, Missouri to red necks, czyli czerwone szyje, bo stany te to tereny rolnicze, a rolnik pracując na roli z pochyloną głową, wystawia szyję na słońce; Virginia to moonshine state, czyli stan bimbrowy, a Idaho to spud state, czyli stan ziemniaczany, bo rosną tam bardzo dobre ziemniaki. Maryland to stan snobów i materialistów. Stany południowe słyną z savoir-vivre’u, a stany północne... z chamstwa.
Powyższe informacje to mój krótki przewodnik po Stanach Zjednoczonych. Pilnujcie się, proszę, drodzy rodacy, gdy wraz z wycieczką wpadniecie do Kalifornii na zakupy (podobno w Polsce teraz usługi tego typu rodzą się jak grzyby po deszczu). Niech ręka was nie świerzbi, aby schować coś do kieszeni lub przemienić metkę z ceną, bo może się zdarzyć, że wycieczka się przedłuży w miesiące lub lata. Wprawdzie wikt i opierunek będzie zapewniony, ale warunki mieszkalne dalekie będą od hollywoodzkich. U miejscowych rodaków też ciężko będzie szukać pomocy, bo jak widać (lub czytać) na początku tego tekstu, w Ameryce, aby dogadać się po polsku, trzeba... znać angielski. A jeżeli wpadnie wam w oko urodziwy i – co ważniejsze – zamożny obywatel Stanów Zjednoczonych, to proszę pamiętać, że najlepiej uwić sobie wspólne gniazdko albo w Kolorado, albo w Teksasie, bo to i majątkiem (nie swoim) można porządzić, a i stany te są kosmopolityczne, przyjazne dla biednego emigranta.
Komentarze opinie