
Rozmowa z Karoliną Pilarczyk, „Królową Polskiego Driftu”, dwukrotną mistrzynią Europy w drifcie
– Jak to wszystko się zaczęło – drift to świadomy wybór czy może, jak często w życiu bywa – zdecydował przypadek?
– Mój tato cytując Konfucjusza zawsze mi powtarzał – „Znajdź sobie pracę, którą kochasz a nie przepracujesz ani jednego dnia więcej”. Innymi słowy – ja ze swojej pasji zrobiłam zawód ale o zainteresowaniu sportami motorowymi rzeczywiście zdecydował przypadek, bo nie było w rodzinie tradycji w tej dziedzinie. Mój ojciec jest informatykiem, mama aktorką a ja świetnie zapowiadałam się jako naukowiec. Byłam idealną córeczką – zero problemów w szkołach, same czerwone paski na świadectwach, najlepsze liceum w Polsce. Potem jedne studia, drugie, doktorat a w międzyczasie praca w korporacjach i firmach informatycznych. Czyli wszystko dokładnie według scenariusza, jaki może wymarzyć sobie każdy rodzic. Ta „idylla” trwała do ukończenia 19 roku życia, kiedy po kursie prawa jazdy zapisałam się do Akademii Jazdy aby poprawić swoje umiejętności prowadzenia samochodu, aby nie słyszeć dość powszechnych wtedy określeń typu „baba za kierownicą”. I wtedy... kiedy na płytach poślizgowych poczułam tę adrenalinę, dreszcz emocji na plecach, stwierdziłam – to jest to co chcę robić! Będę kierowcą rajdowym! Rajdowym ponieważ w tym czasie nie słyszałam nawet o czymś takim, jak drifting (śmiech).
– Ale przygoda z rajdami chyba nie trwała długo?
– To prawda. Jeździłam w rajdach amatorskich ale kiedy tylko pojawiała się możliwość, to zaciągałam hamulec ręczny aby się poślizgać, czym w irytację wprawiałam mojego pilota, który strofował mnie: „zostaw ten ręczny, tracimy czas!”. I tak w 2004 roku, kiedy podczas zawodów na 1/4 mili, drifting oficjalnie zagościł w Polsce, pojawiła się organizacja, ostatecznie zdecydowałam, że zajmę się tą dziedziną sportów motorowych. Definitywnie skończył się okres „przypadków” (śmiech). Pasja zamieniła się w biznes.
– Jak rodzice przyjęli taką decyzję?
– Załamani są do tej pory (śmiech). Dla moich rodziców, których kocham bardzo, dzięki którym miałam cudowne dzieciństwo, drifting jest tematem tabu. Mama „oskarża” drifting np. o to, że do tej pory nie ma wnuków a tata z kolei liczył na to, że jako superinteligentna córeczka zrobię karierę w nauce, w informatyce. Nie są więc tym zachwyceni ale podkreślają, że są dumni z tego, że sobie poradziłam, że daję ludziom dobrą energię, że przychodzą do nich ludzie i mówią im, że mają fantastyczną córkę.
– Ale kiedyś przyjdzie czas na stabilizację i wnuki?
– Nie, na to się nie zanosi (śmiech). Z biegiem czasu, im jestem starsza, tym mniej we mnie instynktu samozachowawczego, za to więcej nowych wyzwań i dyscyplin motorowych – offroad, wyścigi, etc.
– W czasie, kiedy decydowała Pani o swojej motoryzacyjnej przyszłości, nie pojawiła się myśl, że być może lepszym, bardziej pragmatycznym wyborem byłyby jednak rajdy samochodowe – bardziej popularne, bardziej medialne niż tak niszowa konkurencja, jak drift?
– Rzeczywiście, w tym czasie drift był dyscypliną raczkującą w Polsce. Dlatego np. pozyskanie sponsorów było niezwykle trudne. Drifting bardziej kojarzył się z paleniem gumy pod Tesco niż z profesjonalną dyscypliną motorową. Dlatego dużo czasu i wysiłku musiałam włożyć w edukację, tłumacząc setki razy na czym to polega. Ale nie zniechęcałam się, nie miałam momentów wahań. Do dziś powtarzam, że ja nie zakochałam się w samochodach. Mój tata posadził mnie za kierownicą, kiedy miałam 13 lat, nauczył mnie jeździć. To było fajne bo robiłam coś co był zarezerwowane dla dorosłych ale nie było w tym jakiejś ogromnej ekscytacji, przekonania, że będę to robić zawodowo w dorosłym życiu. Ja nie zakochałam się w samochodach ale... w poślizgach. Więc kiedy zobaczyłam, że jest dyscyplina w której pilot nie będzie na mnie krzyczał, bił mapą po głowie, zabraniał poślizgów to już byłam pewna, że chcę i będę to robiła.
– Ale jak to bywa w takich przypadkach, pewnie łatwo nie było...
– Nie było. Dyscyplina była nowa a do tego nie było facebooka, wiedzy w internecie na ten temat niewiele, nie było profesjonalistów, którzy mogliby doradzać. W tej sytuacji pozostawało mówiąc kolokwialnie „macanie” tematu, działanie metodą prób i błędów, chałupniczo, tnąc i spawając w garażach. Ale przez cały ten czas wiedziałam, że chcę to robić.
– Widzowie oglądając Pani popisy chyba nie do końca zdają sobie sprawę, że na te efektowne poślizgi i kółka, składa się również, a może przede wszystkim, ogromna praca całej ekipy?
– To prawda. Drifting to bardzo wymagająca dyscyplina w której zawodnik od startu do mety musi utrzymać auto w precyzyjnym poślizgu. Sędziowie wyznaczają prostokąty, tzw. drift zone, które nigdy nie są szersze niż metr a w których my musimy się mieścić. Ta precyzja jest tu bardzo ważna a warto dodać, że pokonujemy te zony z prędkościami 140, 150 a nawet 160 kilometrów na godzinę. Przejazd jest krótki, bo trwa około minuty, ale obciążenia jakim poddawane jest auto są gigantyczne. Te maszyny mają po tysiąc koni mocy i ponad tysiąc niutonometrów momentu obrotowego więc można sobie wyobrazić jak perfekcyjnie przygotowane muszą być wszystkie podzespoły – sprzęgło, wał, skrzynia biegów, półosie, dyferencjał – aby wytrzymały takie przeciążenia. Dlatego osoby odpowiedzialne za przygotowanie samochodu są kluczowe. Wielokrotnie powtarzam, że zawody wygrywa się nie na torze ale w warsztacie.
– Z tego wynika, że pojazdy, maszyny, na których Pani jeździ niewiele przypominają fabryczne pierwowzory?
– Tak, to nie samochody ale, jak wspomniałam, maszyny do driftu. W ciągu tych kilkunastu lat drifting niesamowicie się rozwinął. Zaczynaliśmy od seryjnych samochodów, w których spawaliśmy dyferencjały, utwardzaliśmy zawieszenia i tym staraliśmy się jeździć. Dziś samochód jest w zasadzie rozbierany do gołej blachy z przodem włącznie, gdzie wspawywana jest klatka. Mamy zatem klatkę wewnątrz, na zewnątrz, oraz zupełnie nowe – silnik, sekwencyjne, kłowe skrzynie biegów, dyferencjał, układ skrętu, zawieszenie, układ chłodzenia, paliwa, etc. Sprzęt, którego nie zobaczymy na ulicach. Taka maszyna ma ze mną współpracować i pozwolić na precyzję wymaganą podczas zawodów.
– Wiemy już, że zawodnik musi precyzyjnie, z dużymi prędkościami, pokonywać strefy wyznaczone przez sędziów. Ale nie tylko do tego sprowadza się rywalizacja w tym sporcie...
– Tak. Po kwalifikacjach, podczas których musimy jak najprecyzyjniej i w określony przez sędziów sposób pokonać trasę przychodzi czas na bitwy. Do tego etapu przechodzi 32 najlepszych zawodników a zawody odbywają się w systemie pucharowym – pierwszy zawodnik rywalizuje z ostatnim, drugi z przedostatnim, itd. Ten wyżej sklasyfikowany jedzie pierwszy, ma przejechać możliwie precyzyjnie a drugi ma jechać jak najbliżej tego pierwszego. Ma jechać tak, żeby jego koła ocierały się o koła pojazdu rywala przy prędkościach przekraczających 160 km/h. Przy takiej prędkości inicjujemy poślizg i „doklejamy się” do drugiego zawodnika aby być jak najbliżej a kiedy pojawiają się zakręty należy się „przełożyć” na drugą stronę cały czas jadąc bardzo blisko maszyny rywala.
– Przez lata występów na torach zyskała Pani miano „Królowej Polskiego Driftu”. Proszę coś więcej powiedzieć o swoich sukcesach?
– Jestem podwójną mistrzynią Europy w driftingu w klasie kobiet, z powodzeniem rywalizuję również z mężczyznami wielokrotnie stając na podium pokazując, że kobiety też potrafią jeździć. Ale moim największym sukcesem jest to, że mam wielu fanów, że daję im energię, radość, motywuję do działania, zmiany i osiągania celów. Pokazuję ludziom, że można, bez względu na to z jakim kapitałem zaczynamy.
– A Pani z czym zaczynała?
– Nic nie wiedziałam na temat samochodów, nie miałam na nie pieniędzy, nie miałam żadnego wsparcia z zewnątrz, mechaników. Przeszkodą było również to, że jestem kobietą w tak „męskiej” dziedzinie. A mimo to uparłam się i zbudowałam jeden z najbardziej rozpoznawalnych teamów na świecie w tej dyscyplinie.
– Którego firmowym kolorem jest... różowy.
– Nie różowy tylko fuksja (śmiech). Ale niech będzie, fuksja jest rzeczywiście odcieniem różu. Najśmieszniejsza jest historia tego koloru. Kiedy ja, osoba po matematyczno-fizycznych klasach, po informatyce, pracująca w IT, będąca w motorsporcie, ćwicząca sztuki walki, od Mariusza (Dziurleji – przyp. pp) szefa mojego teamu usłyszałam, że „będziesz jeździła różowym samochodem”, zdębiałam i powiedziałam – „nigdy”. Nienawidziłam różowego koloru. Różowy zawsze kojarzył mi się z eterycznymi blondynkami, delikatnymi dziewczynkami z którymi ja absolutnie się nie identyfikuję. Dla mnie była to kompletna abstrakcja więc w pierwszym odruchu wyśmiałam go. „Po pierwsze, będzie to fuksja, czyli zdecydowany róż. Po drugie – jak wsiadacie do samochodów, to nie wiadomo kto w nich jedzie. Zakładacie kaski i wszyscy jesteście równi. A tu wszyscy będą wiedzieć, że w tym samochodzie jedziesz ty, kobieta” – przekonywał i... przekonał (śmiech). Z początku bawiliśmy się tym kolorem ale dzisiaj jest to mój brand, mój kolor rozpoznawalny na całym świecie. Ludzie z całego świata przysyłają mi zdjęcia samochodów, pociągów, rowerów, traktorów w kolorze „fuksjowym”. „Karola, znalazłem Twój traktor”.
– Dzięki temu fani driftu na całym świecie wiedzą, że jedzie ta Polka, „Królowa driftu”.
– Chyba tak (śmiech).
– Ile kobiet w Polsce uprawia tę dyscyplinę?
– Tych, które ze mną startują w zawodach, cztery, co jest sporym osiągnięciem. Natomiast tych kobiet, które w ogóle mają samochody driftingowe, dużo więcej. Tylko, że one niestety, boją się hejtu, boją się wyjechać na zawody i zostać skrytykowanymi. I to jest bardzo przykre bo jeśli ja popełnię błąd to znaczy, że nie umiem jeździć, a jeśli mężczyzna – to jest wiele powodów aby go usprawiedliwić. Mimo wszystko zachęcam dziewczyny aby nie przejmowały się krytyką i przyjeżdżały na zawody, bo jeżdżą przede wszystkim dla siebie. Hejterzy nie dają im pieniędzy na samochód, to nie są ich marzenia.
– Nie ma taryfy ulgowej dla pań?
– Nie ma bo jesteśmy tak samo dobre, tak samo zwariowane i świetnie potrafimy rywalizować co pokazują kobiety na całym świecie. Właśnie wróciłam z rundy po Europie i kiedy patrzyłam jak dziewczyny walczyły to byłam pełna zachwytu. Ten sport rozwinął się niesamowicie i niesamowicie w tej rywalizacji rozwijają się panie.
– To jak wypada konfrontacja z mężczyznami?
– Bardzo dobrze, choć w tym sporcie, tak jak w każdym, wśród wielu czynników o charakterze scricte technicznym, decydujących o sukcesie, ważne jest również szczęście zważywszy, że przy tak ekstremalnych obciążeniach co chwilę coś się urywa, coś wybucha, coś psuje. Z tym trzeba się borykać, dlatego tak ogromnie ważną rolę pełnią nasi mechanicy. A co do rywalizacji damsko – męskiej? Walczę z mężczyznami jak równa z równymi i czasami staję na podium (śmiech).
– Nie jest chyba tajemnicą, że rajdy samochodowe czy drift to sporty wysokiego ryzyka. Były sytuacje mrożące krew w żyłach?
– Były. Ktoś kiedyś powiedział, że jesteśmy jak współcześni gladiatorzy. Podczas każdych zawodów jest dużo ekstremalnych sytuacji. Pojazdy z potężnymi silnikami pędzą z ogromnymi prędkościami, ocierają się o siebie, zderzają, jest dużo zniszczeń. Dlatego publiczność nas kocha. Ale z drugiej strony – jest to bardzo bezpieczny sport. Przed laty miałam bardzo niebezpieczną sytuację na górskiej rundzie w Alpach, kiedy przy prędkości 140 km/h rzuciło mnie na ścianę, samochód zaczął obracać się wokół własnej osi a siła odśrodkowa wyrywała części z pojazdu. Na koniec uderzyłam tyłem w ścianę, która odgradzała drogę od urwiska. Wyglądało to tragicznie. Natomiast ja, siedząc jeszcze w środku, pomyślałam – „był wypadek, będą zdjęcia”. Zdjęłam kask poprawiłam włosy, czapeczkę i wyszłam na zewnątrz. Dopiero wtedy zobaczyłam, że z tego samochodu nic nie zostało i rozpłakałam się. Kiedy przyjechała karetka i lekarz spytał „co się stało?” odpowiedziałam: „Mnie nic ale popatrzcie na nią!”. Reasumując, w tym sporcie jest dużo wypadków, dużo zniszczeń ale nam zawodnikom w zasadzie nic się nie dzieje. Najgorsze z obrażeń, jakie widziałam to złamana noga.
– Jakimi argumentami chciałaby Pani przekonać dziewczyny, które po przeczytaniu tego wywiadu pomyślą, że może warto spróbować?
– To przede wszystkim emocje, chyba nieporównywalne z niczym. To ogromna satysfakcja, że jest się w stanie kontrolować 1,5-tonowego potwora z silnikiem o mocy tysiąca koni. To niesamowite umiejętności, które potem przydają się na ulicy i wcale nie chodzi o to, żeby kręcić kółka na asfalcie. Jestem z tym sportem związana od ponad 20 lat i zapewniam, że po ulicach jeżdżę bardzo spokojnie. Wiem bowiem, że jest zbyt wiele czynników, które mogą wpłynąć na to co może się wydarzyć, na które nie mamy wpływu. A ja nie chcę ryzykować ani swojego życia ani czyjegoś. To jedna z najważniejszych lekcji, jakie dał mi sport motorowy.
– I na zakończenie pytanie, na które odpowiedzi oczekuje pewnie każdy kierowca – co będzie z motoryzacją po 2035 roku? Sondaże pokazują jednoznacznie, że zdecydowana większość Polaków jest przeciwna przymusowej „elektryfikacji” środków transportu. A co Pani o tym sądzi?
– Ja też jestem absolutnie temu przeciwna. Po pierwsze uważam, że cała ideologia, jaka za tym stoi i mówienie o tym, że jest to dla dobra planety jest kłamstwem. A mówią o tym fakty i liczby. Proste wyliczenie. Europa jest „odpowiedzialna” za jakieś 8 procent światowej emisji CO2. W tych 8 procentach emisji transport generuje około 20 procent czyli 1,6% a jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie transport drogowy – bo mamy przecież jeszcze lotniczy, morski czy kolejowy – to okaże się, że europejskie samochody emitują poniżej jednego procenta dwutlenku węgla w skali globu! Czy to jest problem dla świata? Oczywiście, że to nie ma żadnego znaczenia. W tym nie ma żadnej logiki.
– Dodajmy do tej wyliczanki, że zdaniem wielu naukowców, człowiek ma wpływ na emisję od ok. 4 do 6% globalnej emisji dwutlenku węgla a pozostałe 94 – 96% wynika z aktywności wulkanów oraz oceanów. Jeśli zatem uwzględnimy te czynniki to okaże się, że udział europejskiego transportu samochodowego w globalnej emisji dwutlenku węgla wynosi ułamki promila! Innymi słowy Europa chce popełnić ekonomiczne samobójstwo wierząc, że rezygnacja z samochodów spalinowych uratuje świat przed katastrofą.
– Zgadza się. A jeśli chodzi o przyszłość motoryzacji to uważam, że będzie ona różnorodna. Na pewno nie jest tak, że przyszłość należy do elektryków. One nie obronią się z wielu powodów – m.in. ograniczonych zasobów pierwiastków służących do produkcji baterii, infrastruktury czy ogromnych ilości energii elektrycznej, jaką musimy pozyskać. Jest natomiast wiele alternatyw dla elektryków – napęd wodorowy, biopaliwa czy benzyna syntetyczna. Niestety, ta motoryzacja przyszłości będzie również... nudna. My wychowywaliśmy się w epoce motoryzacji, która dawała emocje, ekscytowała. Natomiast dzisiaj samochody są nudne a młodzi ludzie traktują je bez emocji, jak coś oczywistego i wyłącznie użytkowego, służącego do przemieszczania się z punktu A do punktu B. Dlatego jestem wdzięczna losowi za to, że urodziłam się 40 lat temu i mogłam poznać ten fascynujący, różnorodny świat starej motoryzacji.
– Dziękuję za rozmowę.
– Rozmawiał Piotr Piorun
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie