Reklama

Grudniowa „Bernardynka” i starorzecze - ZDJĘCIA

13/12/2020 05:00

Ostatni miesiąc roku. Wielu wędkarzy od dawna zawiesiło wędki na kołkach, ale jest spora grupa łowiących, którym nie straszna wietrzna, wilgotna i zimna aura. Przecież większość ryb spokojnego żeru wciąż poszukuje pokarmu. Na Kanale Bernardyńskim, kaliscy fachowcy, którzy spławikową przepływankę opanowali do perfekcji, łowią piękne płocie, leszcze, a i nie rzadko jazie. Pomiędzy nimi trafiają się również przyzwoite klenie. Drapieżniki są wciąż gotowe do ataku na przepływającą w pobliżu ich kryjówek drobnicę. Szkoda siedzieć w domu. Jedna wędka, niewiele sprzętu niezbędnego do tej uroczej metody połowu, termos z gorącą herbatą i… ahoj przygodo!

  Moja niedzielna wyprawa na popularną „Bernardynkę” – jako chłopiec uczyłem się tu podstaw wędkarstwa od starych kaliskich wyjadaczy – spowodowana była bliskością łowiska.   
Na odcinku, który wytypowałem do łowienia nie było nikogo. Dość głęboka rynna płynąca prawą stroną koryta kanału, pozwala na łowienie „tuż pod nogami”.      

  Namoczony kilogram zanęty Match Pro „Team Lake Fine” oraz dwie gliny Team River, stanowiły podstawę mieszanki. Do niej dodałem 100 g mrożonego dżokersa i ok. 50 ml parzonej pinki. Cztery kule zanętowe wielkości pomarańczy wrzuciłem w łowisko licząc na niewielką ilość brań, ale – przynajmniej tak zakładałem – większych ryb. Można tu złowić dorodne jazie, leszcze, a i liny, które w leniwie płynącym kanale czują się znakomicie. Stało się jednak zupełnie odwrotnie. Brań było dość dużo, ryby szybko zareagowały na wrzuconą zanętę, ale ich wielkość zupełnie nie spełniła moich oczekiwań. Małe płoteczki oraz niedorostki kleni buszowały w zanętowej smudze nie dopuszczając żadnych innych ryb. A może po prostu ich tam nie było. Liczna populacja niewielkich kleni i płoci świadczy o bogatym rybostanie kanału. To dobrze rokuje na przyszłość. Po około dwóch godzinach treningu refleksu zrezygnowałem z dalszego łowienia. Tym razem „Bernasia”, jak ją pieszczotliwie nazywają kaliscy wędkarze, nie obdarzyła większymi rybami. 

  Pozostała niewykorzystana zanęta prowokowała do znalezienia innego łowiska. Wybór padł na starorzecze w Jastrzębnikach. Gdy dotarłem na miejsce zaskoczyła mnie ilość samochodów parkujących w pobliżu wody. Widać nie tylko ja przypomniałem sobie o kameralnym łowisku. Największe jednak zdziwienie wywołało spotkanie nad wodą dwóch znakomitych wędkarzy z Ostrowa. Marek Horyza oraz Sławomir Pietrzak, to jedni z najlepszych wędkarzy w Wielkopolsce. Obaj mają w swoich osiągnięciach tytuły mistrzów Okręgu Kaliskiego PZW. Posiadane umiejętności pozwalają im, z dużym powodzeniem, konkurować w zawodach o Mistrzostwo Wielkopolski. Obaj doskonale połowili (Sławek wygrał te zawody) w pierwszej turze tegorocznej edycji Mistrzostw, które odbyły się w Koninie. Niestety obostrzenia epidemiologiczne nie pozwoliły rozegrać reszty planowanych zawodów. Nasza rozmowa skupiła się zatem na ich osiągnięciach na łowiskach Prosny oraz Szałego. Okazało się, co nie powinno dziwić gdy zna się umiejętności obu panów, jak wiele ryb potrafią złowić w trakcie przeprowadzanych treningów. – Gdybyśmy zabierali z łowiska wszystkie łowione przez siebie ryby – stwierdzają jednym głosem – niewiele zostałoby ich w wodzie. Dlatego wszystkie wracają do wody, co często wzbudza oburzenie wędkarzy łowiących w naszym sąsiedztwie – śmieją się obaj. Czterogodzinny trening M. Horyzy na łowisku Szałe (tzw. „Portki”), zakończył się wynikiem ponad 30 kg złowionych ryb. 

  W listopadowych wyprawach z „tyczką” nad Prosnę, w okolicach Starego Miasta, za każdym razem Sławek łowił po kilka dwu i trzy kilogramowych leszczy, nie licząc innych ryb, które potrafił zachęcić do brań. (Zdjęcia w internetowym wydaniu ŻK) Dla przypadkowego obserwatora ich poczynań na łowisku, to jak łowią może się wydawać bardzo proste. Każda dziedzina sportu w wykonaniu najlepszych sprawia takie wrażenie. Dopiero wówczas, kiedy sami podejmujemy próbę łowienia, uzmysławiamy sobie, że wcale to nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. Starty w licznych zawodach, treningi i ciągłe doskonalenie techniki łowienia, to codzienność każdego zawodnika, który chce osiągać dobre wyniki. To także niebagatelne wydatki. Dlatego z dużą dozą cierpliwości, ale i z narastającą frustracją obserwują poczynania ludzi odpowiedzialnych za organizację zawodów na szczeblu okręgowym. Jeśli po zakończeniu zawodów o Mistrzostwo Okręgu okazuje się, że aż 80 procent uczestników nie złowiło ani jednej ryby – stwierdzają obaj – to może oznaczać tylko jedno, dokonano złego wyboru miejsca rozgrywania zawodów. 

  Mistrzostwa Okręgu, ze względu na terminarz imprez ogólnopolskich (np. Mistrzostwa Polski), muszą być rozgrywane w okresie wiosennym. Bardzo często zdarza się, że w tym czasie ryby przystępują do tarła, lub są bezpośrednio po nim. W obu przypadkach muszą „odchorować” swój rozrodczy wysiłek. Nie ma mowy wówczas o normalnym ich żerowaniu. Wiedzą o tym również organizatorzy zawodów. Dlaczego więc nie reagują na sygnały płynące od wędkarzy, którzy przez odbywane na łowiskach treningi mają dużo lepsze od nich rozeznanie w terenie? Dlaczego nie przestawić terminów organizowanych zawodów? Na tak postawione pytania trudno znaleźć odpowiedź. 

  Wiele jest bolączek w polskim sporcie wędkarskim. Obserwując zawody różnej rangi rozgrywane w całej Polsce, trudno nie zauważyć, że coraz częściej organizowane są one poza strukturami Polskiego Związku Wędkarskiego odpowiedzialnymi za sport. Ich organizacji podejmują się ludzie, którzy mają dość błędnych i niezrozumiałych decyzji związkowych działaczy. Wciąż – szczególnie ci, dla których wędkarstwo wyczynowe jest pasją – mają nadzieję, że „coś się zmieni”, ale lata płyną, a zmiannie widać. Mówi się, że ponoć ktoś, kto raz został działaczem, już nigdy nie będzie myślał jak wędkarz. Może i jest w tym troszkę prawdy?

Marek Grajek    
 

     

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do