Po ponaddziesięciogodzinnym locie nasz samolot wreszcie dociera nad Morze Żółte, w Korei zwane też Morzem Zachodnim. Początkowo spod chmur widać jedynie błękitną wodę, gdzieniegdzie jakiś statek, ale z czasem zaczynają się pojawiać zielone wysepki, najpierw sporadycznie, potem już w większych ilościach. Kapitan ogłasza, że będziemy lądować na największej spośród nich. W sumie w wyniku ciągłego osuszania morza nie wiadomo, czy można to jeszcze nazwać wyspą, czy już zaliczyć ten kawałek lądu do Półwyspu Koreańskiego.
Po wyjściu z samolotu podążamy w kierunku, jaki wyznaczają narysowane wszędzie strzałki. Idziemy długimi, szerokimi korytarzami. Na ścianach widnieją plakaty przypominające nowoprzybyłym, gdzie się znajdują. Lotnisko zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie schodzimy po schodach, tylko po to, by wsiąść do podziemnej kolejki, która zabiera podróżnych do głównego pawilonu. Jeszcze tylko jeden korytarz, a potem pozostaje już tylko przejście przez bramkę, gdzie celniczka w przepisowo schludnym mundurze skanuje każdego pasażera, czy ten przypadkiem nie wwozi jakichś trujących roślin. Wszystko przebiega szybko, wręcz niezauważalnie. Dopiero gdy trzeba się ustawić do przybicia pieczątki w paszporcie, tworzy się kolejka. Trzy bramki dla Koreańczyków i dwie dla obcokrajowców. Jeszcze jedna, w pełni zautomatyzowana, ale tylko nieliczni się na nią decydują. Wreszcie przychodzi moja kolej do odprawy. Celnik leniwie patrzy na orzełka na moim paszporcie, otwiera pierwszą stronę, porównuje moją twarz ze zdjęciem.
– Cel wizyty? – pyta po koreańsku znad komputera.
– Na studia – odpowiadam w tym samym języku.
Urzędnik odbiera moje podanie o trzymiesięczną wizę, odkłada je na bok, a w paszporcie przybija pieczątkę, dzięki której legalnie mogę przebywać w Korei przez następne 90 dni.
Schodzę piętro niżej po odbiór bagażu. Przy wyjściu do hali przylotów oddaję celniczce zaświadczenie, że nie wwożę żadnej broni, materiałów wybuchowych ani artykułów o treści pornograficznej itp. Koreanka chyba tylko z obowiązku rzuca wzrokiem na kartkę, by upewnić się, czy wszystkie odpowiedzi są negatywne. Zastanawiam się, czy ktoś planujący zamach w ogóle by się przyznał do bomby w swojej walizce. Pytania o kontrabandę chyba też nie mają sensu. Zmieniam jednak zdanie, gdy jakiś Koreańczyk podchodzi do celniczki i pyta, czy zegarek zakupiony w Japonii należy oclić. Pewnie przeszedłby bez problemu, a tak musiał zapłacić kilkadziesiąt wonów.
W głównym hallu uprzejmie nagabują mnie kierowcy taksówek: Would you like a transport to Seoul? – pytają po angielsku. Grzecznie odmawiam i kieruję swe kroki do miejsca, skąd odjeżdżają tzw. limuzyny. Bynajmniej nie są to pojazdy, jakimi jeżdżą gwiazdy rocka i telewizji, lecz zwykłe pospieszne autobusy – najtańszy i zarazem najszybszy środek lokomocji pomiędzy międzynarodowym lotniskiem Incheon a stolicą Korei. Po zakupie biletu ustawiam się we właściwej kolejce. Każdy autobus jedzie do innych części miasta, a nawet do innych zakątków kraju, trzeba więc uważać, by się nie pomylić. Po kilkunastu minutach przyjeżdża mój samochód, ktoś z obsługi odbiera bagaże i układa je w luku, pytając uprzednio, na którym przystanku będę wysiadał. Potem nie pozostaje mi nic innego, jak wsiąść do środka i wygodnie rozsiąść się na rozkładanych skórzanych fotelach.
Po prawie półgodzinnej jeździe wreszcie docieramy na obrzeża Seulu. Wszędzie widać jedynie wysokie na trzynaście pięter bloki mieszkalne, ustawione jeden przy drugim, tak blisko, że często światło nie dociera na podwórka. Według badań, wielu mieszkańców kraju cierpi z tego powodu na depresję. Co kilkadziesiąt metrów spomiędzy blokowisk wystają spiczaste wieżyczki, zakończone w charakterystyczny neonowy krzyż. Są to świątynie różnych odłamów Kościoła protestanckiego. Krajobraz za oknem staje się monotonny – bloki, bloki i jeszcze raz bloki. Czasem tylko pojawi się na trasie jakieś niewielkie pole ryżowe albo zagajnik wciśnięty między autostradę a wieżowce.
Autobus mknie nieustannie do przodu, choć sąsiednie pasy są całkowicie zakorkowane, a do zjazdu z autostrady jeszcze daleko. Na szczęście dla autokarów i samochodów uprzywilejowanych przeznaczono specjalny odcinek drogi. Również przy bramkach płatniczych kierowca praktycznie nie zwalnia. Nie musi, gdyż dzięki specjalnemu urządzeniu opłata jest pobierana automatycznie, o czym przypomina głośne piknięcie.
Jazda szerokimi arteriami koreańskiej stolicy też przebiega bez żadnych zakłóceń. Niestety, nawierzchnia nie jest już tak dobra, jak na autostradzie. Ciągłe wyboje spowodowane remontami drogi, przedłużaniem którejś z linii metra czy też budową nowej obwodnicy. Kierowcy ciągłe podskakiwanie najwyraźniej nie przeszkadza, gdyż ani razu nie zdejmuje nogi z gazu. Śpiąca przede mną Koreanka budzi się nagle, wydając głośny okrzyk bólu, gdy na jednej z nierówności głową uderza w szybę. Mimo guza na czole nie mówi ani słowa skargi.
Wreszcie docieramy na miejsce. Pierwszą rzeczą po wyjściu z autobusu, która mnie uderza, jest smród gnijącego jedzenia. W pobliżu przystanku znajduje się dużych rozmiarów rynek, gdzie oprócz warzyw, różnego rodzaju owoców morza, sprzedawane jest również psie mięso. Zwiedzanie zostawiam jednak na inną porę, zresztą przeciskanie się z ciężkim bagażem między straganami nie byłoby najwygodniejsze. Zamiast tego zatrzymuję jakąś taksówkę i przejeżdżam dwa skrzyżowania do miejsca, gdzie znajduje się ostateczny cel mojej podróży – kampus uniwersytecki. Po paru minutach jestem już zameldowany w akademiku i otrzymuję klucz do swojego pokoju. Nie pozostaje mi nic innego, jak odespać siedmiogodzinną różnicę czasową.
– Annjong hasejo? – brzmią pierwsze słowa, jakie słyszę, gdy podchodzę do lady całodobowego sklepu z zamiarem zakupu błyskawicznej zupki w proszku i paru kimbapów – koreańskiej potrawy składającej się z ryżu, warzyw, czasem jakiegoś mięsa albo tuńczyka i sprasowanego wodorostu, którym całość jest zawinięta.
– Annjong hasejo? – odpowiadam na powitanie sprzedawczyni – młodej dziewczyny, zapewne studentki dorabiającej w ten sposób na opłacenie czesnego.
Koreańskie „dzień dobry” dosłownie oznacza „czy żyjesz w pokoju?”, ale przeważnie tłumaczy się je jako: „czy dobrze się masz?” Sam język jest dość trudny i może sprawić dużo problemów komuś, kto pierwszy raz ma z nim do czynienia. Wszystkie zdania wydają się nieprzerwanym potokiem słów, a gdy już zaczniemy rozdzielać poszczególne wyrazy, to i tak nie będziemy w stanie pojąć sensu wypowiedzi. Ze zdaniami prostymi być może większych trudności nie ma, ale już ze złożonymi, a o wielokrotnie złożonych już nawet nie wspominając, może być naprawdę ciężko. Przykładowo polskie zdanie typu: „Ola idzie do sklepu kupić dwa jabłka” po koreańsku będzie brzmieć: „Ola sklep do jabłka dwa rzecz kupić żeby idzie”. Do tego dochodzi zupełnie nowe słownictwo, w ogóle niepodobne do naszego. Co prawda Koreańczycy używają wielu internacjonalizmów, takich jak Internet, komputer czy telewizor, a czasami nawet nagminnie wrzucają, gdzie się da, angielskie wyrazy (zwłaszcza osoby młode), ale w ich ustach brzmią one mało „angielsko”. I tak słowo coffe to „khophi”, computer – „khomphjutho”, page zaś „phejdzi”. Winę za to ponosi koreański system artykulacyjny, który – mówiąc szczerze – jest dość ubogi, jeśli chodzi o ilość dźwięków; brak w nim chociażby „f” i „w”, co prowadzi często do nieporozumień między Koreańczykami a obcokrajowcami.
– Skąd jesteś? – pyta mnie pewnego razu starszy pan w metrze.
– Z Polski – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– A, z Finlandii – mówi Koreańczyk.
Skąd ta pomyłka? Otóż po koreańsku Polska i Finlandia brzmią bardzo podobnie: „Phollandy” i „Phillandy”.
Gdy już wytłumaczyłem swojemu rozmówcy, że nie pochodzę z kraju słynącego z telefonu marki Nokia, starszy pan chcąc najwidoczniej pochwalić się swoją znajomością geografii, odpowiada:
– A tak, tak. Z Polski. Parysjaba, prawda?
I bynajmniej nie chodziło mu o żadną Barbarę, lecz o Warszawę. Niestety, większość Koreańczyków nie jest w stanie wymówić „f” czy „w”, gdyż ich narządy mowy nie są do nich przystosowane, tak przynajmniej twierdzą sami mieszkańcy półwyspu. W ten sposób tłumaczą też, dlaczego nie potrafią nauczyć się poprawnie języka angielskiego, a ten jest najbardziej w modzie, jeśli chodzi o języki obce. Ten, kto go zna, może mieć większe szanse w znalezieniu dobrze płatnej pracy, a panowie umiejący posługiwać się przynajmniej w komunikatywnym stopniu mową Szekspira, mają duże powodzenie u płci przeciwnej. Z tego to też powodu bardzo modne ostatnimi czasy stały się operacje przycinania języka w ten sposób – jak głoszą ulotki reklamowe – by był on zdolny do „poprawnej angielskiej wymowy”. O popularności tej metody świadczyć mogą ceny zabiegu, które w przeciągu zaledwie kilku lat spadły z powyżej czterystu dolarów do niespełna trzydziestu. Tak samo obniżył się wiek pacjentów – operacje przeprowadza się już u trzy-czterolatków.
Nie znaczy to jednak, że Koreańczycy nie są zadowoleni ze swojego aparatu mowy. Wręcz odwrotnie, są z niego bardzo dumni, a najbardziej z alfabetu tzw. hangyl, którym się posługują. W przeciwieństwie do Chińczyków i Japończyków, na półwyspie nie używa się tzw. krzaczków, czyli chińskich ideogramów, lecz zwykłego alfabetu liczącego 31 liter. Co prawda, przeciętny Kowalski zapewne nie odróżni hangyla od „krzaczków”, ale tak samo przeciętny Kim nie zauważy żadnej różnicy pomiędzy polskim a angielskim. Sam alfabet jest bardzo łatwy w użyciu i idealnie oddaje wszystkie dźwięki języka koreańskiego. Poza tym doczekał się on nawet swojego święta. Według pewnego Koreańczyka „hangyl jest na tyle doskonały, że można nim wyrazić każde słowo w każdym języku. Weźmy na przykład stolicę Polski Warszawę, a otrzymamy Parysjaba”.
– Do widzenia i zapraszamy ponownie – powiedziała uprzejmym głosem młoda sprzedawczyni, gdy już zapłaciłem za produkty. Wychodząc ze sklepu, usłyszałem jeszcze, jak woła do mnie po angielsku: Bye, bye!
Komentarze opinie