
Przez kilkanaście lat odwiedził 30 europejskich krajów, przejechał kilka pasm górskich i prawdopodobnie jako jedyny w Polsce „zjeździł” nie tylko cały kraj wzdłuż i wszerz ale także większość województw dookoła. I nie powiedział jeszcze ostatniego słowa
Co może robić facet po 40-tce?
– Kiedy osiągnąłem już względną stabilizację – miałem dom, rodzinę i pracę, a dziewczyny, wino i śpiew dawno przebrzmiały i zaczęło robić się nudno zacząłem zastanawiać się czym się zająć, co ze sobą zrobić? Wziąć pilota do ręki i położyć się na kanapie czy spędzać czas aktywnie? Wybór był oczywisty biorąc pod uwagę, że od dzieciństwa pasjonowałem się literaturą przygodową i moim marzeniem było zwiedzanie świata. Uznałem zatem, że pojawiły się warunki i czas na realizację dziecięcych marzeń, czyli podróży. Ale w jakiej formie? Możliwości były dwie: albo motocykl, koniecznie choper a nie ścigacz, albo rower. A ponieważ moim marzeniem było odwiedzić większość krajów europejskich, wygrał rower bo jest tańszy w eksploatacji. Motocyklem byłoby to znacznie bardziej kosztowne nie wspominając o aktywności fizycznej, która też ma dla mnie ogromne znaczenie. Po trzecie – świat oglądany z perspektywy rowerowego siodełka przy prędkości 15 km/h wygląda zupełnie inaczej niż pędzącego motocykla czy zza szyby samochodu. Mam więcej czasu na pochłanianie naszego „kraju obrazu” – podkreśla Roman Wesołowski, kaliski cyklista, który ostrożnie szacuje, że rowerem przejechał ponad 130 tysięcy kilometrów a prawdopodobnie znacznie więcej. Odwiedził już 30 europejskich krajów, a jego plany obejmują osiem kolejnych. – Między innymi Hiszpanię i Portugalię, których jeszcze nie „zrobiłem” z powodu covidowych obostrzeń. Miało to i swoje dobre strony, bo z konieczności wróciłem do tego, co uważam za najpiękniejsze czyli wędrówek po Polsce i do kontaktów z ludźmi, których rozumiem. Do wywoływania na ich twarzach uśmiechu – podkreśla pan Roman.
Podróż za jeden uśmiech
Do uśmiechu na twarzach napotykanych osób, jak sam przyznaje, prowokuje swoim... „niestandardowym” wyglądem. Długie, białe włosy i taka sama „matuzalemowa” broda sprawiają, że nie spotkał osoby, która pozostałaby obojętna na jego widok. – To naprawdę działa! Większość reaguje powściągliwie, dyskretnie, próbując ukradkiem robić mi fotki ale zdarzają się również reakcje bardziej emocjonalne, typu: „Jezus Maria!” – śmieje się pan Roman. – Ale byłem już porównywany m.in. do Juranda ze Spychowa, Pana Kleksa, Świętego Mikołaja, Janusza Palikota a nawet Ojca Mateusza z popularnego serialu. Podobieństwa do Artura Żmijewskiego raczej nie dostrzegam więc sądzę, że w tym przypadku skojarzenia budzi rower – mówi kaliski podróżnik.
Tak czy owak, w każdym kraju, pod każdą szerokością geograficzną, na twarzach napotykanych przez Romana Wesołowskiego osób prędzej czy później zagości uśmiech a w wielu sercach życzliwość, która również ma swój bardziej... pragmatyczny wymiar. – Nie zdarzyło się jeszcze, aby ktoś odmówił mi noclegu czy rozbicia namiotu na swojej posesji. Poza lokum mam także zagwarantowaną wodę i możliwość naładowania telefonu a kiedy gospodarze nabiorą do mnie zaufania – jestem bardzo często zapraszany na kawę, obiad czy kolację. Rano, po przespanej nocy jestem już „swój” – przy śniadanku, kawie i ciastku słuchają moich opowieści a tubylcy z kolei są dla mnie kopalnią wiedzy na tematy lokalne. W ten sposób, dysponując ograniczonym budżetem przy braku możliwości korzystania z drogich hoteli, pensjonatów i restauracji, przy minimalnych kosztach realizuję swoje marzenia. Minimum kosztów i minimum bagażu – namiot, śpiwór, karimata, butla z gazem, dwie pary butów, niezbędna odzież, ładowarka do komórki, zapas żywności, Zabieram tylko to, co naprawdę niezbędne – podkreśla pan Roman.
Ja już tu byłem!
Polskę objechał, dosłownie, całą. – 12 lat temu razem z żoną przejechaliśmy 3500 kilometrów wzdłuż granic Polski. Oczywiście na raty. Ale tego było mi mało. Postanowiłem „objechać” również każde z 16 polskich województw. Czternaście już zaliczyłem, zostały dwa – Dolnośląskie oraz Mazowieckie. To chyba polski ewenement, bo wertując różne materiały, strony internetowe, itd. nie natknąłem się na żadną wzmiankę o kimś, kto by tego dokonał – ocenia.
Spenetrował już kraj na tyle, że sam nieraz dziwi się, skąd nagle pojawia się u niego uczucie deja vu. – Skąd ja znam nazwę tej miejscowości? Z czym mi się kojarzy? I najczęściej po czasie przychodzi refleksja! Przecież dziesięć lat temu robiłem „Szlak wielkiej wojny 1410”. Zdarza się, że niektóre miejscowości przejeżdżam po trzy, cztery razy porównując w pamięci, co na przestrzeni lat się zmieniło. I zawsze chadzam, a raczej jeżdżę własnymi ścieżkami a nie wytyczonymi przez samorządy czy różnego rodzaju organizacje turystyczne szlakami, jak na przykład Green Velo (najdłuższy szlak rowerowy w Polsce zaczynający się na Mazurach, biegnący wschodnią ścianą do Przemyśla i kończący w Kieleckim – przyp. pp), Szlakiem Wisły, od źródeł do ujścia czy innymi – wymienia. Przyznaje, że w swoich wyprawach koncentruje się głównie na architekturze sakralnej oraz zamkach i pałacach.
Gdzie rower poprowadzi
Uwielbia małe polskie miasteczka, poznał ich setki. – Są cudowne, po latach widać, jak wspaniale się rozwijają i zmieniają. To miejscowości zlokalizowane głównie na wschód od Wisły – zaznacza i przyznaje, że jego ulubiony region Polski to południe kraju – od Sudetów po Bieszczady, Małopolska i Podkarpacie, w dość powszechnej opinii stygmatyzowane krzywdzącym określeniem „Polska B”. Nie ukrywa, że zdecydowanie gorzej w jego prywatnym rankingu wypada wybrzeże Bałtyku, z plażami przepełnionymi tłumami turystów. – Wystarczy jednak odjechać kilka, kilkanaście kilometrów w głąb lądu i mamy zupełnie inny obraz polskiego wybrzeża i wspaniałe trasy rowerowe.
Szczegółowych planów swoich rajdów nie robi. – Wiem tylko, po jakim terenie będę się poruszał. Jeżdżę od wioski do wioski, wybór trasy jest spontaniczny. To rower ją wybiera – śmieje się pan Roman. Wybiera trasy kręte, po to aby dowiedzieć się... co jest za zakrętem. – Natomiast przytłaczają mnie drogi takie jak na Łotwie. Kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów prostej drogi, to dla mnie zdecydowanie zbyt monotonne i dołujące – przyznaje podróżnik.
Europa da się lubić
Ze 130 tysięcy kilometrów (skromnie licząc) jakie pokonał na rowerze w ciągu 17 lat, 30 tysięcy to podróże po Europie. O ile jednak podróżowanie po Polsce nie wymaga szczegółowego planowania to w przypadku podróży po Starym Kontynencie już tak. – Swoje podróże realizuję w ramach urlopu. Dlatego uwzględniam czas dotarcia do danego kraju i czas powrotu oraz fakt, że dziennie staram się pokonywać około 100 kilometrów. A to niestety wymaga już bardziej precyzyjnego planowania tras – wyjaśnia Roman Wesołowski.
Był w Finlandii u Świętego Mikołaja, Litwie, Łotwie i Estonii, w Szwecji, Danii oraz Niemczech. – W cztery lata zamknąłem „pętlę bałtycką”. Na 1850 lat Kalisza przejechałem „Szlakiem Bursztynowym” z Gdańska do Wenecji i z powrotem. Łącznie ponad 3200 kilometrów. Zjechałem Bałkany. W ramach odwiedzin miast partnerskich Kalisza odwiedziłem Ukrainę, Francję, Holandię, Belgię, Niemcy oraz Wielką Brytanię. Z Preston wracałem autobusem dlatego, że brakłoby mi czasu na powrót rowerem i był to jedyny taki przypadek w moich podróżach – przyznaje cyklista.
Jego plany obejmują również podróż po Hiszpanii i Portugalii z Gibraltarem włącznie i dotarcie do Afryki Północnej. Marzył o dotarciu do Uralu ale póki co, to marzenie musi odłożyć na półkę.
Oprócz wyzwań natury turystczno-krajoznawczej Roman Wesołowski stawia sobie również ambitne cele „szosowe”. – Chodzi o to aby w czasie 24-godzinnej jazdy rowerem „non stop” pokonać jak najdłuższy dystans. Mój dotychczasowy rekord to 400 kilometrów i 500 metrów na trasie Kalisz – tama na Wiśle we Włocławku i z powrotem. Decyzje o takich „wycieczkach” podejmuję spontanicznie. Budzę się wcześnie rano i wiem, że to właśnie jest ten dzień. „Jedź” – podpowiada moja podświadomość o trzeciej nad ranem. I jadę... (pp)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie