– ” Dee-mos Shak-arri-ian?” – głos z akcentem rosyjskim lub polskim należał do jakiejś kobiety. Rozejrzałem się po holu, szukając wołającej mnie osoby.
– Tam! – wskazał mi Jim.
Przez tłum przeciskali się w naszym kierunku mężczyzna i kobieta. Ona – niskiego wzrostu, w wieku około pięćdziesięciu lat, on natomiast był największym kaleką, jakiego dotychczas w życiu widziałem. Wlókł się, trzymając oburącz laskę, zgięty w kształcie cyfry 7, a tułów miał pochylony równolegle do podłogi.
– Mnie pani szuka? – zapytałem kobietę. Jego twarzy nie mogłem nawet dojrzeć.
– Tak, panie Shak-ar-ian. Ten człowiek potrzebuje pomocy.
Wyjaśniła nam, że spotkała go na przedmieściach Jerozolimy. Prosił, by pomogła mu dostać się na salę konferencyjną, ponieważ słyszał, że Jezus uzdrawia tam ludzi. Kiedy jednak dowiedziała się, że wszystkie miejsca są zajęte, ktoś poradził jej, by porozmawiała ze mną.
Serce zadrgało mi współczuciem dla tego małego, odzianego w łachmany człowieka. Oboje, jak powiedziała nam kobieta, są Żydami. Pomyślałem o Żydach w naszej społeczności, o takim człowieku jak David Rothschild, przewodniczącym naszego oddziału w Beverly Hills i uprzytomniłem sobie, że Bóg ma szczególną miłość do narodu Swego Przymierza. Ale co ja tu mogłem poradzić? Nie miałem specjalnego wpływu na tę konferencję.
Do głowy wpadł mi pewien pomysł. A gdybym tak odstąpił mu na dzisiejsze popołudnie moją kartę wstępu? Miał dziś przemawiać Jim Brown, ale ja...
– Proszę – powiedziałem, odpinając swój znaczek. – Niech pan sobie to przypnie. Umożliwi to panu wejście do środka.
Uklęknąłem na posadzce holu, odchylając się do tyłu, aby dosięgnąć klapy jego marynarki. Przypiąłem i wstając, usłyszałem znów ten nieomylny głos: „Nie, Demos, nie pozostawiaj tego człowieka. Ty będziesz się modlił o jego uzdrowienie i to właśnie tutaj.”
Cofnąłem się. Tutaj? Teraz? Przecież w holu jest tylu pełnych mocy przywódców z całego świata! Rzuciłem okiem na Jima. Miał znacznie więcej doświadczenia w służbie uzdrawiania niż ja i on...
„Ty, Demos i to zaraz.”
Klęcząc, przybliżyłem się do ucha tego człowieka i zapytałem: – Czy mogę się modlić o pana tutaj, teraz?
W odpowiedzi wsparł swoją głowę na lasce i zamknął oczy.
– Drogi Jezu – powiedziałem w modlitwie – dziękujemy Ci za to, że Ty sprawiałeś, iż chromi skakali z radości na tych pagórkach. Dzisiaj Panie, znowu jeden z nich przychodzi do Ciebie, jeden z Twoich wybranych.
Łzy spływały po jego kościstych pięściach i spadały na podłogę.
Otoczyła nas grupa ludzi.
– W imieniu Jezusa Chrystusa – powiedziałem – wyprostuj się!
Usłyszałem jakieś trzaski. Z początku wystraszyłem się, że ten mały, wątły człowieczek coś sobie złamał. Ale te odgłosy dochodziły z mięśni i kości, które zmieniały kształt, nie powodując bólu. Centymetr po centymetrze zaczął się prostować. Wreszcie, gdy prostował się dalej, naciągnęły się mięśnie szyi. Znów usłyszeliśmy trzask, jak gdyby walczył z niewidzialnym łańcuchem. Ciągle stawał się wyższy. Jeśli byli jeszcze tacy, którzy nie wiedzieli, co się dzieje, krzyk towarzyszącej mu kobiety spowodował, że wszyscy obrócili głowy w naszą stronę.
– Cud! – krzyczała ciągle.
– To jest cuuud!
Mały człowiek wyprostował się całkowicie i triumfalnie spoglądał w moją twarz. Zewsząd dobiegały słowa uwielbienia Boga i wdzięczności w przeróżnych językach. Ja także powstałem. Zabrałem laskę z ręki człowieka.
– Idź tylko o mocy Bożej! – powiedziałem.
Choć z początku trochę się wlókł, po chwili coraz odważniej i pewniej zaczął chodzić tam i z powrotem, ruszając ramionami i prostując kręgosłup. Jim Brown, zamiast przemówienia, jakie przygotował na popołudnie, opowiedział dokładnie wydarzenie z holu.
Nie było już kłopotu z miejscem dla tych dwojga. Znalazły się dla nich i dla nas krzesła w pierwszym rzędzie na balkonie. Podczas przemówienia Jima, mężczyzna ten podskakiwał na krześle i powtarzał: „To ja, to ja”. Jak dziecko skakał w przejściu między rzędami i obawiałem się, że do domu wróci jako kaleka, ale tym razem z wycieńczenia.”
Powyższy fragment pochodzi z książki pt. „Najszczęśliwsi na świecie”. Opisuje ona historię pewnego farmera, Demosa Shakariana, człowieka, który nie był teologiem ani księdzem, ani pastorem, ani nawet dobrym mówcą, a wywarł wpływ na miliony ludzi na całym świecie.
Był przede wszystkim chrześcijaninem, wokół którego cuda były czymś normalnym, tak samo jak u pierwszych chrześcijan.
Wbrew naszym typowym wyobrażeniom, nie był to człowiek ubogi jak Łazarz, lecz obfitował we wszystko jak Abraham. Był właścicielem jednej z największych na świecie farm hodujących bydło.
Dokładnie 50 lat temu założył Międzynarodową Społeczność Biznesmenów Pełnej Ewangelii, która dzisiaj działa w 52 krajach w 4 tys. oddziałów.
Jego dziadek urodził się w Armenii wśród chrześcijan. W tamtym czasie w małej wiosce Kara Kala u podnóża góry Ararat pewien jedenastoletni chłopiec otrzymał od Boga proroczą wizję. Proroctwo nakazywało Ormianom ucieczkę do Ameryki. Część Ormian usłuchała i wraz z rodzinami wyjechała w okolice Los Angeles. Ostrzeżenie sprawdziło się wkrótce.
W 1914 r. Turcy wkroczyli do Armenii i wymordowali półtora miliona Ormian. Świat nie przeciwstawił się tej masakrze.
Wśród emigrantów, którzy wyjechali do USA, znalazł się dziadek Demosa Shakariana. Gdy zmarł, obowiązki utrzymania rodziny przejął jego syn, późniejszy ojciec Demosa, Izaak Shakarian. Ten w wieku 18 lat, zaczynając od kilkunastu dolarów zarobku ze sprzedaży gazet, dzięki szczerej wierze w Boga, w krótkim czasie zbudował potężną farmę, gdzie hodowano bydło.
Jego syn Demos tak opisuje swoje pierwsze przemyślenia: „W następnych miesiącach zacząłem zwracać większą uwagę na ludzi, z którymi codziennie pracowałem. Było ich wielu; nie tylko nasi pracownicy w oborach, ale i sprzedawcy ziarna, kierowcy ciężarówek czy dostawcy butelek. Dokonałem dziwnego odkrycia: ci ludzie nigdy nie mówili o Bogu. Minęło trochę czasu, zanim to zrozumiałem. Dla mnie Bóg był realny jak Róża (żona) czy dzieci. On był częścią każdej chwili mojego życia. Oczywiście wiedziałem, choć było to dla mnie dość abstrakcyjne, że są ludzie, którzy Go nie znają. Dlatego zbierano kolekty dla misjonarzy, udających się na wyspy gdzieś tam na Pacyfiku. Ale aby tutaj, w samym Los Angeles, gdzie można znaleźć kościół na każdym rogu ulicy, byli tacy, którzy nie wierzą w Boga, to stanowiło dla mnie zupełną nowość. A ponieważ taka była rzeczywistość, powinienem był coś zrobić. Ale co?”
W tamtych czasach tak przedstawił swój pomysł znajomemu: „ I co mieliby robić? Opowiadać innym, ale nie teorię. Opowiadaliby o swych aktualnych przeżyciach z Bogiem, takim samym ludziom jak oni; takim, którzy może nie wierzą słowom kaznodziei, ale będą słuchać blacharza, dentysty czy kupca, bo sami są blacharzami, dentystami czy kupcami.
– Demos, rozumiem, widzę to, bracie! Jakbyście się nazywali: Międzynarodowa Społeczność Biznesmenów Pełnej Ewangelii.”
Pełna Ewangelia – znaczyłoby to, że żadna z prawd biblijnych nie może być przez nas pominięta: uzdrowienia, mówienie innymi językami, uwolnienie od mocy demonów. Każdy z nas mógłby mówić o wszystkich swoich przeżyciach z Bogiem.
Biznesmeni – to laicy, zwykli ludzie pracujący we wszystkich zawodach, głoszących Ewangelię nie dlatego, że to jest ich zawodem.
W Polsce MSBPE rozpoczęło swą działalność 5 lat temu.
Tak jak na całym świecie, Społeczność nie jest kościołem. Jest płaszczyzną, gdzie spotykają się chrześcijanie z różnych kościołów.
„Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Są wśród nas premierzy, robotnicy, lekarze, nauczyciele, przedsiębiorcy, prawnicy. Wykonujemy najzwyklejsze na świecie zawody. Pochodzimy z różnych ras i narodów. Łączy nas wiara w Jezusa Chrystusa i chęć dzielenia się z innymi tym, co On uczynił i nadal czyni w naszym życiu osobistym, pracy i rodzinie...” – czytamy m.in. w ulotce kaliskiego oddziału MSBPE, który działa w naszym mieście już od 3 lat. Lokalnym, kaliskim oddziałem kierują:
Komentarze opinie