Reklama

O tatusiu, mamusi i testosteronie

31/01/2019 00:00
Mam do czytelników pytanie: jak możemy zdefiniować tradycyjną rodzinę? Proszę sobie pomyśleć,  a ja w międzyczasie będę szukać odpowiedzi, myśląc głośno, a właściwie pisząc.  
Jeżeli cofniemy się do XIX wieku, to nasza najmniejsza komórka społeczna składała się z męża, który był królem, zestresowanej żony, która służyła królowi i dużej gromadki dzieci, które – jak ryby – nie miały głosu.  Mąż pracował i jego zadaniem było utrzymać ciągle powiększającą się rodzinę. Stosowanie jakichkolwiek środków, które mogłyby zahamować ten rodzinny przyrost  naturalny, było nie do pomyślenia – w ówczesnej Ameryce istniał przepis prawny o nazwie The Comstock Act of 1873, który zabraniał nawet przesyłania pocztą informacji na temat środków antykoncepcyjnych lub aborcji. Taki model rodziny utrzymywał się w USA przez wiele lat.  W latach 1930-1950 pojawił się nowy model rodzinny: kobieta, która poszła do pracy w latach wojennych, po zakończeniu wojny dalej pracowała zawodowo, nie tylko powiększając domowy budżet, ale także psycho- i socjologicznie uniezależniając się od męża, a dzieci, które musiały przejąć pewne obowiązki pracującej matki, miały więcej swobody w kształtowaniu swojej indywidualności. I tak doszliśmy do  wzoru współczesnego modelu rodziny, która optymalnie winna składać się z czterech osób, a więc mamy, taty i  dwójki dzieci.  Ale to tylko pobożne życzenia socjologów, ponieważ pod koniec XX wieku coś się nam poprzestawiało z tymi rodzinnymi wartościami i do dzisiaj dalej się przestawia.

Nie tylko liczba dzieci uległa zmniejszeniu (przeważnie jest tylko jedno), ale często rodzina to mama i tata bez dzieci, i to z własnego wyboru, bo kariera zawodowa nie pozostawia ani czasu, ani ochoty na zajmowanie się dziećmi. Są jeszcze w dalszym ciągu rodziny wielodzietne, ale to przeważnie dzieci „moje, twoje i nasze”. Statystyka rodzinna USA nie pozostawia tutaj miejsca na żadne wątpliwości: 50 proc. małżeństw (czyli co drugie) rozwodzi się; 75 proc. tych rozwiedzionych wstępuje w ponowny związek małżeński; 65 proc. tych wtórnych związków wprowadza do nowej rodziny również dzieci z poprzedniego związku; 60 proc. wtórnych związków kończy się rozwodem; około 19 mln dzieci dzieli ognisko domowe tylko z niezamężną matką. I tak się toczy koło „wartości rodzinnych”. Sufrażystki temu winne, a może wojna – kto to wie? Ale to jeszcze nie koniec, bo koło wartości rodzinnych toczy się po równi pochyłej w kierunku, który nie ma nic wspólnego z naturalnym porządkiem świata.
„Wartości rodzinne” stały się sloganem i kartą w grze politycznej. Biologicznie wyznaczone role kobiety i mężczyzny raptem nie mają nic do powiedzenia. Nie tylko mamy pierwszego ciężarnego pana (Thomas Beatie jest w piątym miesiącu ciąży i zdjęcia jego powiększającego się brzuszka obiegły cały świat; ale przecież Thomas urodził się kobietą i w dalszym ciągu posiada żeńskie narządy rodne, zatem tak naprawdę się nie liczy, więc po co tyle niesmacznego hałasu o nic), ale – co gorsza – mamy też komórki rodzinne składające się z dwóch tatusiów lub dwóch mamuś plus własne lub adoptowane dzieci. Homoseksualnych małżeństw jest coraz więcej i nabierają coraz większego rozgłosu, tym samym wywierając presję na polityków. A jak wielka jest ta presja, niech świadczy o tym fakt, że w kraju, gdzie jeszcze w roku  2003 seks w wykonaniu męskich homoseksualistów był aż w 9 stanach przestępstwem kryminalnym,  obecnie 8 stanów rejestruje oficjalnie związki gejów jako tzw. spółki domowe (domestic partnership), a stan Massachusetts udziela legalnych cywilnych ślubów homoseksualnych (dane z roku 2005 mówią o przeszło sześciu tysiącach rocznie). Dumnie (jako Europejka z pochodzenia) muszę przyznać, że Europa pobiła Stany na tym polu; w samej Szwecji 5 na 1000 związków jest tej samej płci. Oczywiście geje i lesbijki też się rozwodzą, więc po rozwód muszą znowu stawić się w Massachusetts i w ten sposób stan powiększa swoje dochody. Nie tylko urzędy stanowe zarabiają na homoseksualistach; powstało wiele książek-poradników na temat wychowywania dzieci w rodzinach z rodzicami o tej samej płci, reklamują się „zastępcze matki” oferujące swoją macicę do sztucznego zapłodnienia, reklamują się specjalistyczni lekarze oraz adwokaci. „Powstaje nowy model rodzinny, na który musimy spojrzeć inaczej” – to nowe hasło, na którym jedzie to całe towarzystwo.  Ja osobiście nie mam nic przeciwko tym innym orientacjom seksualnym, ale nikt mi nie wmówi, że dzieci wzrastające w takiej rodzinie nie są naznaczone na całe życie. Nie tylko, że mają problemy z określeniem swojej własnej przynależności seksualnej, ale jak mają odpowiedzieć na pytanie szkolnego rówieśnika: „Dlaczego u ciebie w domu są dwie mamusie (lub jest dwóch tatusiów)?”

Ale w tym szaleństwie kotłujących się i coraz  bardziej zaskakujących modeli rodzinnych urodziło się wreszcie coś dziwnego, a jest to (w pewnych sytuacjach) odwrócenie tradycyjnych ról mężczyzny i kobiety; mąż przestaje pracować i opiekuje się dziećmi, żona zarabia pieniądze na utrzymanie rodziny. Podobno na dzień dzisiejszy mamy około miliona takich tatusiów. Tatusiowie ci z dumą podkreślają swą przewagę nad mamusiami w tym, że nie tylko zmieniają pieluszki, ale jak trzeba, to zmienią i olej w samochodzie, czego od mamusi się nie wymaga.  I już widzę wielu tatusiów w Kaliszu, jak zacierają ręce i rozmarzonymi oczami patrzą w różaną przyszłość. Żarty na bok, ja chylę czoła przed ludźmi, którzy podjęli taką decyzję. Przystosowanie się do nowej roli musi wymagać wiele wysiłku zarówno ze strony mężczyzny, jak i kobiety; ile rozmów muszą ze sobą przeprowadzić, ile dobrej woli i zrozumienia wykazać, to chyba trudno sobie nawet wyobrazić. Mąż sprząta, gotuje, zawozi dzieci do przedszkola, pomaga w lekcjach – od tego męskie ego może jeszcze aż tak nie boli, jeżeli ma się na względzie dobro rodziny, ale jak odpowiedzieć na pytanie: „Jaki pana zawód wykonywany?” – przy żonie?
Oczywiście ci „tatusiowie-rebelianci”, jak się ich często nazywa, mają do dyspozycji całą siatkę wzajemnej podpory moralnej, zebrania, konferencje, gazetki itp.
Jest to w tej chwili najszybciej rozrastający się model rodzinny i nic dziwnego, że różni psychologowie, socjologowie i inni profesjonaliści poświęcają mu wiele czasu, a wyniki ich badań – UWAGA!!! UWAGA!!! – okazały się niepochlebne dla mamuś, bo okazało się, że dzieci wychowywane przez ojca mają: 1) lepsze stopnie niż pociechy, które są pod okiem mamusi; 2) większe ambicje życiowe; 3) większą łatwość wysławiania się; 4) są pewniejsze siebie, a nawet; 5) jest mniej przypadków ciąży u nastolatek.
Czytam i czytam te pięć punktów i zachodzę w głowę, w którym momencie my, kobiety, straciłyśmy kontrolę nad tym, co należało tylko do nas. Myślę, że odpowiedzią są czasy, w których żyjemy; nieustanny pośpiech, konieczność rywalizacji, aby nie dać się wytrącić z biegu wydarzeń, mordercze tempo wspinania się po drabinie korporacyjnej – wszystko to wymaga wzmożonej energii nie tyko fizycznej, ale i mózgowej. Życie samo próbuje korygować dewaluujące się sfeminizowane trendy wychowawcze i stąd te zaskakujące efekty u dzieci, które od przedszkola poddawane są wpływom wzmocnionej dawki testosteronu w postaci ciągłej obecności ojca.

No i jak, drogi czytelniku, z tą tradycyjną rodziną? Moja odpowiedź jest taka: jak zwał, tak zwał, ale aby ta podstawowa komórka społeczna spełniała swoje zadanie, potrzebne są niezmienne od wieków cztery elementy, a są to: szacunek, wspólne rozmowy i rozwiązywanie problemów, wspólne spędzanie czasu oraz wyraźnie określone prawa i obowiązki poszczególnych członków rodziny, które jednocześnie pozwalają na zachowane indywidualności.

Eleonora Serwanski
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do