Reklama

Papierosy i bimber chicagowskich radnych

31/01/2019 00:00
Nie mam głowy do polityki, może dlatego, że mnie ten temat nie interesuje, z drugiej strony może mnie nie interesuje właśnie dlatego, że nie nie mam do niego głowy. Jakkolwiek z tą moja głową jest, to z podstawowym politycznym „Kto jest kto” jestem w miarę zapoznana,  bo wstyd by było nie znać swojego aldermana (zrymowało mi się zupełnie przypadkowo). Alderman  to radny.

W naszym zamerykanizowanym polskim języku często nie bawimy się w tłumaczenia i adoptujemy słowa angielskie, bo tak jest wygodniej. Dla zabawy, proszę pokusić się o przetłumaczenie z amerykańskiego-polskiego na polsko-polski następującego tekstu: „alderman, który ma ofis na kornerze powiedział, że obniży teksy za domy, załatwi  sprzątanie garbicza z ulicy, zlikwiduje tawernę gdzie partują do czwartej rano, a na jej miejscu wybuduje szoping center i ofisy. Wtedy dzielnica będzie bezpieczniejsza i może nawet insiurę nam obniżą. Postara się też o bliższy eksit z hajłeju aby wygodniej było dojechać”.  Ciekawa jestem czy komuś udało się dopatrzyć treści tego co ten radny powiedział? Po polsku-polsku, cytat ten brzmi: „radny, który ma biuro na rogu ulicy powiedział, że obniży podatki od nieruchomości, załatwi sprzątanie śmieci ulicznych, zlikwiduje bar alkoholowy gdzie bawią się do rana i na miejscu baru wybuduje centrum handlowe i biurowiec.  Wtedy dzielnica będzie bezpieczniejsza i może nawet obniżą nam stawkę ubezpieczeniową. Postara się też o nowy, bliższy zjazd z autostrady, aby wygodniej było dojechać”.
W jakiejkolwiek wersji językowej to powiedziane - jest to w dużym skrócie „zakres czynności” aldermana.  Do aldermana chodzi się w sprawie sąsiada-pijaka, w sprawie pozwolenia na budowę domu, w sprawie remontu szkoły, czy w sprawie ponaglenia Urzędu Emigracyjnego do  wydania zezwolenia na przyjazd kogoś z rodziny (muszę tutaj dodać, że Urząd Emigracyjny jest odporny  nawet na aldermanów). Alderman walczy o wprowadzanie zakazu palenia papierosów w całym mieście Chicago - nawet na ulicach, alderman decyduje też o budżecie miasta. Radny to taki sprzątacz, który wymiata brudne sprawy. Każde miasto - duże czy małe - ma swoich radnych. W dużych miastach jest to pełnoetatowa funkcja, w małych miastach jest to pół lub ćwierć etatu. Alderman stoi na czele swojego obwodu. Obwody te mają różne nazwy, np. w Nowym Jorku jest to borough, w Los Angeles region aldermana nazywa się district, a w Chicago - ward.  Jak to wygląda w odniesieniu do zarobków aldermana i ilości mieszkańców, najlepiej zilustruje poniższa tabelka:
Jak widać różnice są znaczne w każdej kategorii. Najlepiej opłacany jest radny z Los Angeles, ale ma też on najwięcej obywateli do „ugłaskania”.  Każdy radny ma do dyspozycji roczny fundusz, którym dysponuje dla dobra swoich podopiecznych. Fundusz ten waha się od kilkudziesięciu, poprzez kilkaset tysięcy dolarów do miliona. Poza Los Angeles, Chicago wydaje najwięcej na swoich radnych- rocznie około 5 milionów dolarów - pomimo, że w porównaniu z innym dużymi miastami radni miasta Chicago mają najmniej „podopiecznych” czyli najmniej pracy.  Aldermani są utrzymywani z pieniędzy podatników, każda więc podwyżka ich wynagrodzenia wymaga podniesienia podatku. W Chicago, zmniejszenie ilości radnych do 35 zaoszczędziłoby podatnikom około 1,4 miliona dolarów. Są nieśmiałe głosy popierające takie posunięcie, ale większość jest przeciwna, bo nikt nie chce dobrowolnie pozbawić się lukratywnego i wpływowego stanowiska.
Radni są wybierani co cztery lata przez głosowanie. Teoretycznie, aby zostać radnym w mieście Chicago należy mieć skończone 18 lat, być zarejestrowanym do głosowania (czyli być obywatelem USA)  i uzyskać odpowiednią ilość podpisów. Ale to tylko teoria, tak jak i wszędzie decydują  tutaj w dużej mierze „plecy” i koneksje. Jak wiadomo Chicago to zlepek różnych grup etnicznych. Każda grupa zamieszkuje w określonej części miasta i w związku z tym niektóre obwody radnych kulturowo identyfikują się z ludźmi, których reprezentują. Nasza polska grupa, czyli Polonia jak tutaj się nazywamy, też miała przez wiele lat swojego prężnie działającego aldermana, Joe’a Rostenkowskiego, po którym pałeczkę przejął jego syn, Dan Rostenkowski.
Rodzina Rostenkowskich była rodziną wpływową i lojalną partii demokratycznej. W odróżnieniu od przeciętnego polskiego emigranta z początku dwudziestego wieku, który nie umiał często czytać ani pisać a co dopiero porozumieć się po angielsku, Roztenkowscy byli wyedukowani i materialnie zasobni; ojciec Joe’a założył przedsiębiorstwo pożyczkowe i pomagając niewykształconym rodakom w nabywaniu nieruchomości zdobył zaufanie i poparcie polskich emigrantów. W roku 1913 stanął na czele ówczesnego Zjednoczonego Towarzystwa Rzymsko-Katolickiego. Joe poszedł w ślady ojca i nie tylko rozwijał firmę pożyczkową ale jeszcze poszedł w dobrze prosperujący biznes ubezpieczeniowy i korzystając z koneksji otworzył bar alkoholowy zaraz obok kościoła, tak aby wszyscy wierni, prosto po niedzielnym kazaniu, mogli przepłukać gardło zmożone śpiewaniem kościelnych pieśni. I chociaż przepis prawny zabraniał prowadzenia  wyszynku alkoholowego w odległości 165 metrów od kościoła, Joe potrafił załatwić odstępstwo od tej reguły. Joe kontynuował jeszcze inną tradycję familijną, a mianowicie produkował na zapleczu domu „dżin z wanny” (bathtub gin) czyli po prostu bimber. Joseph „Joe” Rostenkowski był radnym przez 24 lata. Jego nazwisko tak dobrze znane było prostym polskim emigrantom, że  zdając egzamin na obywatelstwo,  na pytanie kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, często odpowiadali „Joseph Rostenkowski”. Joe Rostenkowski odpadł w roku 1955, ale w roku 1958 wrócił na listę płacy miasta Chicago jako nadzorca napraw systemu kanalizacyjnego. Jego wynagrodzenie na tym stanowisku wynosiło wtedy pokaźną sume 763 dolarów na miesiąc.
Syn Josepha, Daniel „Dan” Rostenkowski wzrastał od dziecka w etniczno-politycznej atmosferze i w swojej 36-letniej karierze politycznej  był nie tylko radnym, ale także reprezentantem do Parlamentu. „Rosty”, jak go wszyscy zwali, współpracował z dziewięcioma prezydentami  Stanów i z niektórym zawiązał nawet związki przyjacielskie.  Daniela Rostenkowskiego poznałam osobiście i pamiętam go jako rubasznego, solidnej postury pana. Będąc już drugim pokoleniem Rostenkowskich urodzonych w Ameryce, mówi on po polsku zadziwiająco dobrze, a ulubionym jego powiedzeniem jest  „nie jedz tyle, bo będziesz miała duża d—a”. W czasie swojej aktywności politycznej odwiedzał często polskie restauracje, bywał na występach polskich artystów i  nigdy nie odmawiał rodakom pomocy.  Niestety, Rosty zakończył karierę nagle i nieprzyjemnie. W roku 1994 został on oskarżony o szwindle funduszami rządowymi i w rezultacie ukarany. Odsiedział 18-miesięczną karę więzienia i gdy wyszedł na wolność w roku 2000 poszedł na emeryturę o wysokości 8,667 USD miesięcznie, która to suma w tej chwili nie dorównuje  736 dolarom z roku 1958.
Z upadkiem Rostenkowskiego skończyły się  wpływy polskie w radzie miejskiej Chicago jak również w Parlamencie. Kariera polityczna Rostenkowskich była wyjątkiem od reguły. Bo tak naprawdę Polacy nigdy  nie posiadali cech zwartości, jedności i umiejętności współdziałania z innym grupami etnicznymi i politycznymi,  cech niezbędnych do zaistnienia na arenie politycznej. Będąc największą grupą etniczną w Chicago - nie potrafili nawet doprowadzić do posiadania burmistrza miasta o polskim pochodzeniu. Uprzedzili nas w tym Czesi i Chorwaci, których ilość w Chicago jest znikoma w porównaniu z ludnością pochodzenia polskiego.  Wśród obecnych 50. radnych mamy też nazwisko polskie, jest to Michael Zalewski, radny z 23-go obwodu na południu miasta zamieszkiwanego przez polskich górali. Mało jednak wiem na jego temat. Drugi Rosty już się nam chyba nie przydarzy.

Eleonora Serwanski
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do