
Kiedy po 10 latach wrócił do Polski, zadziwiła go liczba zagranicznych sieciówek. Zwłaszcza angielskich. Pomyślał wtedy, że to okrutne – w Polsce wielkie interesy może robić każdy, ale kiedy Polak zaczyna się dorabiać za granicą, napotyka na tyle przeszkód. On nie wytrzymał starcia z policją, urzędami, dyskryminacją i stracił wszystko. Dziś mówi wprost: wyjazd do pracy za granicę to często nie raj, a piekło.
Do Wielkiej Brytanii wyjechał razem z bratem w 2005 r. Mieli zapewnioną pracę. Zarobki pozwalały się utrzymać, ale chcieli czegoś więcej. Dostrzegli szansę na ulicy. Dosłownie. – Zauważyliśmy z bratem, że wszędzie leżało dużo złomu. Wszyscy wyrzucali tam praktycznie nowe rzeczy, plazmowe telewizory, roczne pralki, i kupowali nowe. Ciągle nowe i lepsze. Konsumpcjonizm był tam wtedy ogromny. Po roku pobytu założyliśmy firmę, zamiast zarabiać 200 funtów tygodniowo, zaczęliśmy zarabiać tyle dziennie. Jeździliśmy i zbieraliśmy z ulic ten sprzęt. Interes zaczął się kręcić, kupiliśmy na początku jednego busa, potem drugiego, trzeciego. Zatrudnialiśmy Polaków. Do 2008 r. mieliśmy już 10 busów. To było eldorado, zdarzało się, że złomowaliśmy trzyletnie auta. Wtedy przyszedł kryzys. Zmieniło się nastawienie do Polaków – coraz częściej słyszeliśmy, że zabieramy Anglikom pracę, pieniądze. Obniżyły się zarobki. Wcześniej zdarzało się, że np. wybito nam szybę, ale dopiero gdy przyszedł ten kryzys, zaczęło się tak naprawdę źle dziać – wspomina pan Paweł.
Wtedy poznali ludzi z Ghany, którzy zaproponowali, by części dobrego jeszcze sprzętu nie złomować, a transportować do ich kraju. Był to strzał w dziesiątkę. Rocznie wysyłali sto kontenerów. Pracowników było już 45, busów 40. – Gdyby nam wtedy pozwolili tylko dalej działać…
Pan Paweł przyznaje, że zaczęli być firmą rozpoznawaną i szanowaną przez zleceniodawców. Dziennie dzwoniło po kilkadziesiąt osób. Markę bracia z Kalisza budowali na jakości obsługi i szybkości jej wykonania. – W pewnym momencie staliśmy się niebezpieczni dla angielskich firm. Naszą reklamą było to, że w ciągu godziny docieramy w każde miejsce w Londynie. Inne firmy nie miały z nami szans, bo czas odbioru sprzętu u nich to były dni, a nawet tygodnie. Rośliśmy w siłę. W Londynie byliśmy tak znani jak taksówki.
To jednak miało i swoje konsekwencje. Zastraszanie, wybijanie szyb, palenie samochodów. – Byliśmy tak zdeterminowani, że nic nas nie było w stanie złamać. Spalili nam 5 aut, kupiliśmy kolejne. Powybijali w nich szyby, wstawiliśmy nowe. I tak w kółko. Aż do roku 2013.
Więcej w Życiu Kalisza
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie