Reklama

Róże i krew święta zakochanych

31/01/2019 00:00
Niedawno minęły walentyn-
    ki – dzień, w którym ludzie sobie bliscy obdarowują się kwiatkami, karteczkami okolicznościowymi, czekoladkami i pluszowymi maskotkami. W USA tradycja obchodzenia święta zakochanych sięga dziewiętnastego wieku, ale dotarła tam z Europy. Podobno początek walentynkom dał  starożytny Rzym w trzecim wieku przed naszą erą festiwalem płodności, zwanym Lupercalia, który był obchodzony w dniach pomiędzy 11 a 16 lutego.  Jak widać, potrzeby emocjonalne ludzi nie uległy zmianie i tak wtedy, jak i teraz szukamy ciepła, serdeczności i miłości. Oczywiście współczesne skomercjalizowane walentynki nie należą już tylko do zakochanych; karteczkami z życzeniami obdarowują się przyjaciółki, dzieci w szkole, dorośli dają je dzieciom, a jeżeli wierzyć danym statystycznym, około 3 proc. piesków dostaje 14 lutego życzenia walentynkowe od swoich właścicieli.

Statystyka walentynkowa podaje, że co roku na 14 lutego zostaje wysłanych około miliarda kartek okolicznościowych, których 83 proc. wysyłają kobiety, a tylko 17 proc. mężczyźni; sprzedaż kwiatów w tym czasie sięga 32 proc. ich rocznej sprzedaży i tutaj zdecydowanie przodują panowie, którzy zakupują dla swoich pań około 110 milionów róż. Tradycyjnymi kolorami „walentynkowymi” są różowy, czerwony i biały. Tak wygląda w telegraficznym skrócie jasna strona tego święta, jako że tradycja walentynkowa ma też inną, mało znaną, bardzo ciemną stronę. 

Być może losy samego patrona, św. Walentego, z góry zaprogramowały te biegnące równolegle obok siebie zdarzenia związane z 14 lutego – te różane i te fatalistyczne.
Do dziś nie wiadomo, czy św. Walenty to jedna osoba, czy może było ich kilku; na  portretach przedstawiany jest w otoczeniu róż, a wszystkie źródła historyczne zgadzają się co do tego, że łączył sakramentem małżeństwa zakochanych chrześcijan, co w latach cesarstwa rzymskiego było karane śmiercią. Św. Walenty został pojmany, uwięziony i skazany na śmierć. Ale ponieważ święty, nawet w więzieniu, nie jest zwolniony od obowiązków cudotwórczych, legenda głosi, że oczekując na wykonanie wyroku, przywrócił wzrok ociemniałej córce strażnika więziennego i nawet napisał do niej parę słów na pożegnanie, podpisując się: „Twój Walenty”. Nie uchroniło go to jednak od strasznej śmierci; został najpierw ukamienowany, ale ponieważ kamienie nie dokonały zamierzonego dzieła, ścięto mu głowę, właśnie 14 lutego.

Myślę, że wprowadziłam już wszystkich w odpowiedni  nastrój, bo oto ciemna strona walentynek ściemnia się jeszcze bardziej. Przenosimy się do Chicago z okresu prohibicji. Jest 14 lutego 1929 r. i wojna między chicagowskimi gangsterami toczy się pełną parą. W garażu pod adresem 2122 North Clark Street zebrało się 7 mężczyzn z gangu Georga „Bugsy” Morana; czekają na ciężarówkę z ładunkiem whisky, która się spóźnia. Nagle do garażu wpada dwóch policjantów i dwóch facetów w cywilu. Policjanci każą siódemce rzucić broń i ustawić się pod ścianą. Nie zdając sobie sprawy, że przybyli nie są prawdziwymi policjantami, ludzie Georga Morana wykonują polecenie i padają zmasakrowani strzałami z broni maszynowej. Nikt nie został aresztowany za tę zbrodnie i do dzisiaj nie wiadomo, na czyje zlecenie została dokonana. Niektórzy mówią, że to Al Capone, inni, że to McGurn z grupy Capone, a jeszcze inni, że to sam Bugsy stał za kulisami tego makabrycznego wydarzenia, które dzisiaj znane jest pod nazwą „Masakra 14 lutego”.  Jeden z podejrzanych, McGurn, zginął od kuli wieczorem 13 lutego 1936 r. Czy to tylko przypadek, czy może „klątwa” walentynkowa?

Kiedy 14 lutego zakochani obdarowują się czekoladkami i kwiatkami, a co ambitniejsi mężowie przynoszą (niekoniecznie swoim) żonom aksamitne pudełeczka z malutkim conieco w środku, np. brylancikiem, co mają robić ci, którzy nie mogą już zdzierżyć  swojej drugiej połowy? Dla tych ludzi dzień ten ciągnie się jak piekielna wieczność. I właśnie z myślą o nich jedna ze stacji radiowych w stanie West Virginia wpadła na pomysł zorganizowania swoistego konkursu. Stosując szereg testów, pytań i innych kryteriów, komisja wybiera ostatecznego zwycięzcę konkursu, a mianowicie... najbardziej nieszczęśliwego męża/nieszczęśliwą żonę roku. Osobie tej wręczana jest uroczyście nagroda, która ma na celu przywrócenie utraconego szczęścia, a jest nią… z góry opłacone przeprowadzenie sprawy rozwodowej. Pomysł podobno powstał, kiedy ktoś z pracowników stacji radiowej dowiedział się, że liczba spraw rozwodowych składanych w sądach wzrasta znacznie w dniach bezpośrednio przed 14 lutego i po nim;  i znowu zadaję sobie pytanie, czy to tylko przypadek, czy może „klątwa” związana z tym dniem?
Jak też można wytłumaczyć fakt, że 11 lutego tego roku ciężarówka wioząca kwiaty przeznaczone na walentynki spłonęła całkowicie na autostradzie nr 84, a pożar zaczął się... gdzie? Ano właśnie w chłodni, gdzie znajdowały się kwiaty.
Trudno jest dotrzeć do wszystkich niefortunnych wydarzeń, które może są, a może nie są walentynkowym fatum, ale wiem na pewno, że 23 mieszkańców miasteczka Northglenn w stanie Colorado długo, a być może nigdy, nie zapomni 14 lutego 2008 roku. Wszyscy oni ukrywali się przed policją i wydanymi na nich nakazami aresztowania, ale tym razem policja wykazała wyjątkowy spryt i wyłapała wszystkich. Policjanci przebrali się za dostawców kwiatów, samochód-więźniarkę zaopatrzyli w napis „Kwiaty –dostawa do domu” i tak wyposażeni zjawiali się u drzwi przestępców: „Dzień dobry! Właśnie przywieźliśmy róże, które zamówił u nas tajemniczy nieznajomy/nieznajoma. Prosimy o pokwitowanie odbioru”. W momencie składania podpisów kajdanki sprawnie zaciskały się na rękach i zanim delikwenci zdążyli się zorientować w sytuacji, wędrowali do aresztu.

Tak się złożyło, że moje tegoroczne walentynki nie były ani czerwone, ani różowe, ani nawet białe. Po prostu spędzałam je samotnie, stąd może ten czarny humor. Od wieków wiadomo, że na uspokojenie niepokojów duszy najlepsze jest... co? Powałęsanie się po sklepach, pooglądanie ciuchów. A więc 14 lutego wałęsam się po centrum handlowym; tu coś przymierzę, tam coś zakupię – nogi już bolą i w głowie łupie. Siadłam sobie w kawiarence, piję kawę i oglądam przechodzących ludzi. Humor mi wraca, bo zauważam dużo samotnych kobiet, które też wyglądają bardziej na „wałęsaczy” niż na kupujące.
Przy stoliku obok siedzi łysiejący facet i przegląda stertę różowych kopert, ma ich chyba ze sto. Wzbudził moje zainteresowanie, więc dalej go obserwuję i zauważam, że on nie przegląda tych kopert ot tak sobie, on nakleja na nie znaczki pocztowe z napisem „love” (miłość). „Komu on wysyła taką ilość listów” – myślę sobie i nagle aż mnie podnosi na krzesełku, ponieważ teraz zaczął perfumować te wszystkie swoje różowe kopertki: psik, psik – słyszę syczenie rozpylacza z perfumkami. Nie wypada mi podejść do niego i prosto z mostu spytać, więc puszczam wodze mojej wyobraźni. Wymyśliłam że: 1) jest menedżerem w dużej firmie i wysyła życzenia walentynkowe wszystkim swoim pracownicom; 2) jest częstym bywalcem agencji towarzyskich i w ten sposób wyraża podziękowanie za usługi, zaskarbiając sobie jednocześnie względy na przyszłość; 3) jest psychopatą i wysyła życzenia do swoich przyszłych ofiar. 
Następnego dnia podzieliłam się swoimi obserwacjami z koleżanką. „Według mojej opinii ani punkt 1, ani 2, ani 3 nie tłumaczy dostatecznie zachowania tego faceta” – rzekła Krystyna. – „Według mnie to adwokat od rozwodów”. Kiedy ją spytałam dlaczego tak sądzi, odpowiedź była prosta i całkiem logiczna: „Jeżeli wyśle kilkadziesiąt takich listów i podpisze się jako tajemnicza wielbicielka, to przecież w końcu trafi na zazdrosną żonę, no i rozwód gotowy”.

Teraz dręczy mnie  następne pytanie. Czy ten facet może współpracuje ze stacją radiową w West Wirginii?

Eleonora Serwanski
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do