„Laleczki, gwizdawki, ścienne makaty, noże ofiarne – kupcie, kupcie!!!” – słychać ze wszystkich stron w języku, który trudno rozpoznać. Jest to mieszanina hiszpańskiego, angielskiego i miejscowego narzecza zwanego quechua (wym. ke-cza), które jest pozostałością języka dumnych Inków. Czarnowłose dzieciaki napierają i otaczają nas coraz większą grupą. Trzech chłopaków wyforsowało się do przodu i rozpoczęło zaimprowizowane przedstawienie; skaczą i kręcą się jak bączki, śpiewając sobie do taktu. Po zakończeniu występu wyciągają rękę do każdego z widzów po pieniężną nagrodę. Pogłaskałam jednego z nich po głowie i natychmiast cofnęłam rękę: włosy chłopca były sztywne i tłuste od brudu, chyba przez kilka tygodni, a może miesięcy, nie widziały mydła ani wody.
Tym wstępem chcę rozpocząć podzielenie się z czytelnikami moimi wrażeniami z podróży do Peru. Peru to też Ameryka, tylko tyle, że południowa. Od dziecka marzyłam o zobaczeniu na własne oczy Machu Picchu i tajemniczych linii na wyżynie Nazca. No i byłam…widziałam… ale chyba jeszcze bardziej utkwiły mi w pamięci te tabuny brudnych dzieciaków, które zamiast być w szkole, żebrały o datki od turystów. No więc to było tak:
Z Chicago, liniami krajowymi, lecieliśmy do Miami i tam wsiedliśmy na samolot linii peruwiańskich. AERO PERU się one nazywają. Samolot, jak samolot, nie odbiegał od standardów amerykańskich. Lecieliśmy w nocy, więc te pięć godzin lotu przedrzemaliśmy. Drzemałoby się jeszcze lepiej, gdyby nie siedząca za nami Peruwianka, która najadłszy się typowo południowoamerykańskim pożywieniem poszła też w drzemkę, lecz jej żołądek niestety ciężko pracował, trawiąc ulubioną jej potrawę zwaną refined beans, czyli przyprawione na ostro puree z grochu. Nasze zmysły węchu i słuchu niedługo musiały czekać na skutki. Ponieważ tematem tego artykułu mają być etniczno-socjalne obserwacje życia Peruwiańczyków, ten początek podróży okazał się bardzo a`propos. Wczesnym rankiem wylądowaliśmy w Limie, gdzie mieliśmy przesiadkę na samolot do Cuzco. Mój mąż na widok samolotu, do którego kazano nam wsiadać, zatrzymał się jak wryty. Samolot, bardzo wiekowy, pomalowany na niebiesko pędzlem (tak... pędzlem, to było wyraźnie widać), wzbudzał chęć ucieczki. Jednak bohatersko mu zaufaliśmy i zdrowo i cało wylądowaliśmy w Cuzco. Pilot samolotu musiał być mistrzem w swoim zawodzie, bo lotnisko w Cuzco jest niewidoczne spoza szczytów Andów i dopiero w ostatniej chwili otwiera się wąski, krótki korytarz między górami, i tylko sekundy decydują o prawidłowym lądowaniu.
Miasto Cuzco, którego nazwa w języku Inków znaczy „Pępek” (było ono stolicą imperium Inków), położone jest w peruwiańskich Andach na wysokości około 3.300 m, więc turystom towarzyszą wysokościowe bóle głowy. Miejscowi mają na to sposób – nasz hotel zaoferował nam natychmiast po przyjeździe herbatkę z zaparzonych liści coca, które zawierają w sobie drobny procent kokainy (od 0.1 do 0.9 proc.) i mają działanie usuwające zmęczenie. Listki te przypominają kształtem i wielkością liście bzu. Liście koki żują wszyscy mieszkańcy górzystych terenów – zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Tak odświeżeni „od środka”, wyszliśmy na miasto. Natychmiast otoczył nas tłum dzieci sprzedających różne pamiątki. Z tyłu za dziećmi stały matki w charakterystycznych czarnych melonikach na głowach i zapatulone w kolorowe chusty. Z tych chust wystawały głowy niemowląt, czasami jedna z tyłu, a druga główka z przodu. Widok ten powielał się wszędzie, wszędzie były kobiety otoczone ogromną liczbą dzieci. Były one na placu przy barokowej katedrze wybudowanej przez hiszpańskich najeźdźców, były na murawie przy Sacsayhuman – fortecy zbudowanej przez Inków z ogromnych bloków skalnych (niektóre o wadze 130 ton), idealnie dopasowanych do siebie, tak że kartki papieru nie można wcisnąć; były na lotnisku w miasteczku Nazca, no i oczywiście u podnóża Machu Picchu. Kobiety pracowały też na poletkach przyczepionych do zboczy górskich, gdzie samo chodzenie graniczy z niemożliwością, nie mówiąc o jakimkolwiek sianiu, pieleniu czy zbieraniu plonów. Myślę tak sobie, że żucie koki jest koniecznością, bo jak inaczej utrzymywaliby równowagę na tych wąziutkich półkach ziemnych?
Cuzco, jak prawie wszystkie miasta Ameryki Południowej, jest podzielone na strefę „dobrą” i „złą”. Oczywiście nam, turystom, nie radzono zapuszczać się w złe strony, a nawet i w dzielnicy turystycznej, w każdym newralgicznym punkcie miasta (np. bank, duży sklep) stało wojsko z odbezpieczoną bronią i z palcem na spuście. Widok szokujący i powodujący mrowienie na plecach. Całe Cuzco mieliśmy okazję zobaczyć z pociągu, który wiózł nas do Machu Picchu. Ponieważ pociąg musi pokonać raptowne obniżanie terenu, zjeżdża on w dół zakosami. Jechaliśmy raz do przodu, raz do tyłu, przejeżdżając obok tego samego miejsca raz wyżej, raz niżej. To, co widzieliśmy po stronie miasta zamieszkałej przez biedniejszych ludzi, to szok. Oni tam wyrzucają śmieci po prostu za okno, a ponieważ Cuzco położone jest na terenie pagórkowatym, całe zbocza pagórków pokryte są śmierdzącą grubą warstwą rozkładających się śmieci, wśród których grzebią bezpańskie psy. Przewodniczka wyjaśniła, że od czasu do czasu (jak często, nie wiadomo) przyjeżdża buldożer, zgarnia te śmieci i wywozi.
Pociąg wiózł nas przez Świętą Dolinę, wzdłuż rzeki Urubamba, poprzez rolnicze tereny tej doliny. Stopień zamożności rolników, sądząc po zabudowaniach widocznych z okien pociągu, był różny. Były gospodarstwa podobne do polskich byłych PGR-ów, i były też jednoizbowe domki, otoczone glinianymi murkami, gdzie na podwórzu półnagie dzieci bawiły się z kozami, owcami i kurami. Technika budowy tych domków nic się nie zmieniła od wieków; są one budowane z cegieł zrobionych z gliny zmieszanej z trawą, a nazywają się adobe houses. Dobrze, że w Peru deszcz pada raz na kilka lub kilkanaście lat; w polskim klimacie domki te musiałyby być odbudowywane wiosną i jesienią.
Nasza przygoda z Peru obejmowała też sylwester i Nowy Rok, i muszę powiedzieć, że te obydwa dni pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Ostatniego dnia grudnia, już od godzin południowych, na głównym placu Cuzco zaczęli gromadzić się ludzie i przybywało ich z każdą godziną. Pod wieczór był tam tłum liczący kilkanaście tysięcy osób. Poustawiali sobie przenośne kotły do gotowania i w każdym kotle warzyło się albo kilka kur, albo wieprzowina. Do dzisiaj odrazą napawa mnie myśl o tym jedzeniu, ponieważ mięso jest gotowane bez jakichkolwiek przypraw lub warzyw, a ponadto dookoła placu unosił się zapach parzonych kur. Brrr… obrzydlistwo. Do tego jedli ryż wymieszany ze smażonymi jajkami i roztarty na miazgę groch. Co kraj, to obyczaj, pewnie to i tak lepsze od pieczonych karaluchów.
Od g. 22.30 zaczęła się strzelanina sztucznych ogni domowej roboty. Obok kotła z peruwiańskim rosołem było usytuowane stanowisko strzelnicze (czasami cały kocioł podrywało do góry). Petardy wybuchały dosłownie pod naszymi nogami, więc w obawie o nasze zdrowie (a także i życie) uciekliśmy do hotelu. I dobrze, bo na drugi dzień w wiadomościach podano informację o sporej liczbie rannych i jednej ofierze śmiertelnej.
Wracając do jedzenia; coś mnie podkusiło, aby pójść do małej restauracyjki w rynku. Pomimo ostrzeżeń przewodniczki i obsługi hotelowej, chciałam posmakować miejscowego folkloru. Nie uratowała mnie od salmonelli nawet cała butelka wina, którą wypiłam do obiadu – tak na wszelki wypadek. Lekarz, którego do mnie zawołano, mówił tylko kilka słów po angielsku. Stwierdził odwodnienie i chciał mnie zabrać do szpitala. „Rany Julek!” – pomyślałam – „Za żadne skarby nie pozwolę się zabrać do jakiegoś szpitala na peruwiańskiej prowincji”. „No hospital!” – stanowczym głosem oznajmiłam lekarzowi, na co on się jakby ucieszył. Gdy teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że nie chciał on pokazać Amerykance (bo za taką mnie miał) prawdy o tamtejszym szpitalu. Suma sumarum, skończyło się dobrze. Zażyłam jakieś pastylki, wypiłam kilka litrów witaminizowanej wody i na trzeci dzień byłam gotowa do dalszego podboju Peru. Plusem zatrucia było to, że schudłam 3 kilo, a minusem, że ominęła mnie wycieczka w góry i oglądanie kondorów.
Wydawałoby się, że to, co piszę, to takie egzotyczne, takie inne, takie dalekie od Polski. Wcale nie takie dalekie; polskie ślady w Peru są, i to spore. Kolej w Cuzco zaprojektował i zbudował w latach 1870-1908 nie kto inny, tylko polski inżynier Ernest Malinowski; w roku 1980 polska grupa kajakarzy pokonała po raz pierwszy w historii niebezpieczny Colca Canyon; działał tu misjonarz Edmund Szeliga, którego zioła z amazońskiej dżungli dają chorym na raka iskierkę nadziei; dwóch polskich księży w roku 1991 oddało tu życie za krzewienie wiary; nie wspominając znanego nam wszystkim biznesmena, Stanisława Tymińskiego, który jest prawdziwym kosmopolitą – posiada trzy paszporty (kanadyjski, polski i peruwiański, bo ożenił się z córką tamtejszego szamana) i właścicielem kilku interesów w Peru. Jest on tam dość dobrze znaną postacią. Ale po co nam Tymiński? Nawet chyba nie zadajemy sobie sprawy, jak ścisłe kontakty z Peru ma każdy z nas, jedząc ziemniaki na obiad. Ziemniaki dotarły do Europy i na nasze talerze właśnie z Peru.
Komentarze opinie