
Pamiętnik kaliskiego podróżnika (3)
Kim obecnie są sadhu? Od
setek lat nieodłączny element kultury hinduskiej. Wędrowni asceci czy aktorzy, mnisi czy oszuści, święci czy upadli, oddani Bogu czy sprytni biznesmeni, osoby uduchowione czy hochsztaplerzy żerujący na ludzkim strachu i bogobojności? U jednych budzą trwogę i strach, szacunek... Inni na ich widok czują obrzydzenie i niechęć. Jak wszystko dookoła, sadhu zmieniają się. Ludzie do niedawna poświęcający się ascezie i modlitwie, wyrzekający się dóbr materialnych i ziemskich pokus zaczęli liczyć, zbierać i ulegać. Prastare zasady i ideały przestały mieć często znaczenie.
Spacerowałem nabrzeżem Gangesu w najświętszym indyjskim mieście Varanasi. To rodzaj hinduskiej Częstochowy, znacznie jednak większy i starszy. Od prawie 3 tysiącleci przybywają tam pielgrzymi, by poczuć boską energię. Na kamiennych schodach zanurzających się w wodzie modliły się setki Hindusów. Wody Gangesu mają bowiem uzdrawiającą i oczyszczającą z grzechów moc. Zauważywszy mój aparat, podszedł do mnie właściciel łódki wożącej turystów. Jego propozycja wbiła mnie w ziemię. Za równowartość 70 złotych zaoferował fotografowanie aghori sadhu jedzącego ludzkie mięso. By nikt nie mącił nietypowej sesji fotograficznej, chciał mnie zabrać na drugi, odludny brzeg rzeki. Tuż obok palących się 2 stosów kremacyjnych stał niewielki domek bez okien. Na 1 piętrze, przy tlącym się jeszcze ognisku spał na macie z trawy przykryty znoszonym kocem aghori sadhu. Obok siedziało kilku znudzonych Hindusów pracujących na co dzień przy kremowaniu ciał. Poklepując po plecach ascetę zbudzili go. Jego wizerunek budził trwogę. Ubrany w czarną tunikę, dodatkowo przez ramię miał przerzuconą narzutę imitującą skórę lamparta. Szyję i nadgarstki ozdabiały ciężkie metalowe bransolety i paciorki. Dziesiątki małych kuleczek w kształcie ludzkich czaszek. Przeciągnął się w milczeniu i spiął długie ciemnobrązowe dready w spory kok na czubku głowy. Uśmiechnął się na widok turysty, zza gęstej brody pokazały się nadpsute zęby. Higiena to przyziemna rzecz, którą często zaniedbują. Zanurzył palce w popiele i wysmarował na biało całą twarz, na czole zwęglonym drewnem zaznaczył pionową kreskę. Gdy poprawił rytualny „makijaż” z woreczka wyciągnął ceramiczną fajkę (kolka) i nabił grudką haszyszu (ganja). Na to właśnie czekali pozostali zebrani. Ochoczo przyłączyli się do palenia. Fajka palona przez wilgotną szmatkę krążyła z rak do rąk. Zatracanie się w oparach narkotycznego dymu na oderwać świadomość od materialnego świata i przybliżyć się do tego, co boskie. Ktoś zasugerował, że sadhu pewnie jest głodny. Byłem chyba pod wpływem magicznych mocy demonicznego sadhu, bez protestów poszedłem do pobliskiego ulicznego baru po samosę (smażone ciastka z warzywnym nadzieniem) z sosem chilli. 2 miesiące wcześniej Hasubrat baba (baba oznacza mnicha) pozował dwóm amerykańskim filmowcom. Oni lubią sensację. Ludzkie mięso zakupili od Hindusów pracujących przy kremowaniu zwłok. Asceta należał do aghori – mrocznej sekty czerpiącej moc z łamaniu tabu i zakazów. Budzą lęk u reszty społeczeństwa jedząc „nieczyste” jedzenie, praktykując mroczne obrządki z użyciem ludzkich szczątków i pijąc zakazany alkohol.
Pół kilometra dalej w małej świątyni poświęconej Bogu Shivie żył Nagnat baba. Na osmalonych ścianach wisiały plakaty z bóstwami w palenisko wbite były metalowe trójzęby (orisul ) – symbole Shivy. Otwarte okna wychodziły wprost na placyk, gdzie od setek lat od rana do późnych nocnych godzin pali się na stosach zmarłych. Ich prochy wrzuca się do Gangesu. Tam kilku mężczyzn – filtrując wiklinowymi koszami osady z dna – wypatruje biżuterii po nieboszczykach. Gdy zawiewał niekorzystny wiatr, sala wypełnia się słodkawym, mdłym w zapachu dymem. Swąd palonych ciał stawał się nie do zniesienia. Nagnat polubił to miejsce od razu. Czuł obecność Boga, co napełniało go siłą, o tyle mu potrzebną, że od dawna nic nie jadł. Postanowił pościć 483 dni. Nie była to jednak rytualna sprzyjająca medytacji głodówka. Tak protestował przeciwko zanieczyszczaniu Gangesu. Dzień spędzał wciśnięty pomiędzy palenisko a ścianę, wpatrując się tępo w ogień lub mur. Ubrany tylko w przepaskę biodrową leżał na posłaniu, długie zlepione włosy opadały na wychudzone ciało. Nieustannie odwiedzali go wierni. Przychodzili pomodlić się i otrzymać błogosławieństwo. Z namaszczeniem i powagą dotykali stóp, a następnie swojego czoła na którym asceta zaznaczał popiołem kreskę. Błogosławieństwo gotowe. Wdzięczni wierni wkładali pod koc parę rupii. Należna opłata za bycie bliżej Boga. Nagnat w ciekawy sposób łączył nowoczesność z tradycją. W jutowym worku schowanym we wnęce ściany trzymał kolekcję 4 ludzkich czaszek. Służyły mu do rytuałów. Miał również 2 czynne telefony komórkowe. Czasem dzwonił do redaktorów lokalnych gazet relacjonując przebieg swojego protestu. Niegdyś skromni i wycofani ze społecznego życia, dziś często zabiegają o popularność. Do Waransai zawsze ściągali asceci oddawać się modlitwie i świętym rytuałom. Od kilkunastu lat zarabiają pozując turystom do fotografii. Siedzą godzinami nad brzegiem rzeki, sprawiają wrażenie pogrążonych w medytacji i uwolnionych od pokus. Gdy jednak usłyszą obok siebie charakterystyczny dźwięk migawki aparatu, chropowatym głosem domagają się kilku dolarów. Wiedzą, że mroczny wizerunek przyciąga turystów, więc miejsce „medytacji” celowo wybierają na trasie ich spacerów. Po wiekach rezygnacji z dóbr materialnych zachłysnęli się magią pieniądza.
Moni baba, żyjący w górach koło Risikesh, trzymał się od ludzi z daleka. Prawdziwy asceta. Żył w odosobnieniu w małej chatce opierającej się o skaliste zbocze. Dookoła rósł gęsty, tętniący życiem, subtropikalny las. Długoogoniaste małpy przeskakują z gałęzi na gałąź, liczne ptaki śpiewają od świtu do zmroku. Łatwo przegapić i zgubić wąską ścieżkę prowadzącą do jego skromnego domku. W atmosferze harmonii z przyrodą, a przede wszystkim bliżej Boga od lat żyje Moni. To postać skryta i tajemnicza. Nawet wieśniacy żyjący w pobliskiej wiosce, do której czasem przychodził po ryż, zapałki i przyprawy, niewiele o nim powiedzą. Asceta od lat milczy. Nie odzywa się do nikogo z własnego wyboru. To rodzaj medytacji, oddania się Bogu, próba połączenia się z nim. Funkcjonuje w świecie ciszy zapominając o życiu za życia. Prawdziwy pątnik, jakich w Indiach zostało niewielu.
Potężne święta religijne jak Gangasagar ściągają z całego kraju nie tylko setki sadhu spragnionych przeżyć duchowych i łatwego zarobku. Co roku 14 stycznia setki tysięcy ludzi modli się w wodach oceanu w miejscu dopływu Gangesu. Mieszkają w prowizorycznych barakach i namiotach. Przy głównej alejce na ziemi pomiędzy drobnymi handlarzami i żebrakami miejsce zajął stary sadhu. 82-letni staruszek podobno nigdy nie ścinał włosów. Jego 4 metrowej długości dready leżały wyciągnięte na czarnej folii niczym upiorne, potężne szczypce. Między nimi pielgrzymi sypali wotywny ryż i drobne pieniądze. Dzielenie się dobrami z ascetami to dobry uczynek przybliżający Hindusów do lepszego wcielenia po śmierci. Kilkadziesiąt metrów dalej przy alejce prowadzącej do świątyni swoje budki rozstawili inni sadhu. Wnętrza chatek wyłożone gliną były ozdobione plakatami ze świętymi i girlandami kwiatów. Około 40 nagich, zarośniętych, umazanych białą farbą bądź popiołem mężczyzn udzielało błogosławieństw. Siedzieli w pozycjach yogi uderzając miotełkami z pawich piór przechodzących wiernych w czubek głowy i ramiona. Ci z nabożeństwem dotykali czołami stóp „świętych” oddając im pokłony i rzucając jałmużnę na pokaźne już kupki monet. Należeli do najbardziej popularnego zakonu naga baba, co z języka sanskryckiego oznacza nagi duchowny. Paradoksalnie filozofią ich uduchowionego bytu jest życie w skromności, ubóstwie i celibacie. Wędrują po Indiach i Nepalu zazwyczaj z jednym kompletem ubrania. Cały ich dobytek mieści się w szmacianej torbie (koc, żebracza miska, woreczki z haszyszem, fajka do palenia, mata do spania oraz drobne dewocjonalia ).Wyspecjalizowali się w oderwaniu od ziemskiego życia za pomocą mantr, medytacji, głodu, praktykowania jogi. Wyglądem chcą zbliżyć się do swojego ideału Boga Shivy. Chcąc pokazać drzemiące w nich moce i oczarować zebraną gawiedź nie wahają się przed zadaniem sobie bólu. Zamykają się w skrzyniach zakopywanych w ziemi, z uśmiechem kładą się na łóżka najeżone gwoździami. Uwagę zawsze zwraca „linga joga” bolesna praktyka przeznaczona dla głębiej wtajemniczonych. Sadhu wkręcają członka wokół drewnianej tyczki na którą staje inny asceta. Robią dużo, by znaleźć się w centrum uwagi, bo cóż warty jest „święty” bez swoich wyznawców. Dawne rytuały zamienili w cyrk.
Marcin Osman www.nomad123.blogspot.com
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie