Reklama

Święta w USA

02/01/2008 13:49
Ach, święta Bożego Narodzenia... Rozjarzona choinka a pod nią prezenty, kolacja wigilijna spożywana w gronie najbliższych, pasterka, śmiech dzieci, rozmowy dorosłych, dobre humory i życzliwe słowa, wizyty rodzinne w pierwszy i drugi dzień świąt – oto, w telegraficznym skrócie, opis świąt, jakie znamy od dziecka. Ale nie wszędzie święta Bożego Narodzenia obchodzone są w ten sposób

W Stanach Zjednoczonych, które – jak wiadomo – są zlepkiem różnych kultur, na bazie tych kultur wykształcił się amerykański styl bożenarodzeniowy. Pierwszy zwiastun świąt pojawia się już w lipcu. Nazywa się to Christmas in July, czyli Boże Narodzenie w lipcu. Hasło to ma niewiele wspólnego z Bożym Narodzeniem. Są to po prostu przeceny; wiadomo, że każdy chwyt reklamowy jest dobry, jeżeli pomoże sprzedać kolejny bubel. Wielkie markety idą nawet dalej; ogłaszają, że pierwszego dnia Christmas in July pierwsze 100 osób dostanie za darmo tyle towarów, ile jedna osoba może unieść. Podwoje sklepu otwierają się o g. 6 rano i cyrk się zaczyna. Ludzie, którzy stali pod sklepem całą noc, wpadają, wyłamując drzwi i wybijając szyby wystawowe, a przy okazji tratując się nawzajem. Karetki pogotowia zabierają rannych, a dzienniki telewizyjne transmitują bardziej mrożące krew w żyłach sceny. Nie mogę się w tym momencie powstrzymać od wyjaśnienia, że te tłumy czekające całą noc składają się w większości z czarnoskórych obywateli USA, którzy zdecydowanie noszą na sobie zbyt dużo ciałka (ci, którzy czytali mój artykuł o „ciałku”, wiedzą, o co chodzi).
Po tym lipcowym szaleństwie mamy spokój z Bożym Narodzeniem aż do końca listopada. Owszem, tu i ówdzie sklepy i urzędy zaczynają już dekoracje świąteczne, ale jeszcze jakby nieśmiało, jakby wstydliwie. Wielka burza dopiero wybucha  w dzień po święcie dziękczynienia. Wtedy to mamy kolejne przeceny, ale już bardziej adekwatne do sezonu. Są to przeceny swetrów, kurtek, czapek, szalików, sztucznej biżuterii i wszystkich innych rzeczy sezonu świąteczno-zimowego.
I tak, mając już prezenty (przecenione) dla całej rodziny i dla znajomych, przystępujemy do zakupów żywnościowych. Zakupów musimy zrobić bardzo dużo, bo przecież święta składają się aż…. z jednego dnia. W Stanach jest tylko jeden dzień świąt, no chyba że kalendarz tak nam to ułoży, że Boże Narodzenie przypada w sobotę, wtedy dochodzi nam dodatkowo niedziela. Jeżeli nie, to na drugi dzień idziemy normalnie do pracy; maszyna do robienia pieniędzy nie może przecież świętować. Właściwie celebracja świąt „po amerykańsku” to tylko ten jeden dzień. Wigilii, takiej jaka jest nam znana, nie ma. Wprawdzie dzieci przed pójściem spać w wieczór wigilijny zostawiają mleko i ciasteczka dla Mikołaja, który przez komin wpadnie do nich w nocy i zostawi prezenty, ale to dopiero w świąteczny poranek cała rodzina, jeszcze w piżamach, skupia się dookoła udekorowanego drzewka i rozpakowuje podarunki. Później, po kościele, rodzinka zbiera się na wspólny obiad w domu i tak świąteczny dzień dobiega końca. Właściwie cały dreszczyk emocji przeżywamy przed świętami, w czym nam pomagają piękne dekoracje okien wystawowych, budynków, drzew, ulic oraz prywatnych domów. Niestety, gdy zasiadamy do świątecznego obiadu, ciąży już nad nami widmo jutrzejszego „pracującego” dnia.

I tak dotarłam do sedna tego artykułu: jakie potrawy ukazują się na świątecznym stole u typowej amerykańskiej rodziny. Oczywiście każda grupa etniczna hołduje swoim zwyczajom; będą one inne w rodzinie włoskiej,  inne w meksykańskiej, a jeszcze inne w niemieckiej. Jednakże te tradycje kulturowe są ściśle przestrzegane tylko przez dwa, może trzy pokolenia, a później ulegają przeobrażeniom, wpływom innych kultur, aby wreszcie osiągnąć ostateczną „amerykańska” formę.
Typowy obiad świąteczny u rodziny z dziada pradziada amerykańskiej składa się oczywiście z indyka z ziołowym nadzieniem. Jako drugie mięso może być cała szynka pieczona, w polewie z syropu klonowego, którą się kroi w formie spirali, może też być polędwica z młodego jagnięcia, którą piecze się w całości razem z kostkami żebrowymi. Do mięs podaje się ziemniaki puree, konfiturę z  żurawin, zieloną fasolkę z migdałami i leguminę z kukurydzy. Zgodnie z amerykańską etykietą stołową przed zaserwowaniem głównego dania podaje się na stół sałatę i świeże bułeczki.
Najpopularniejsze świąteczne desery to pierniczki w kształcie ludzkiej postaci, tzw. gingerbread cookies, ciasto marchewkowe oraz ciasto z kandyzowanych owoców, czyli fruit cake. Do tych świątecznych deserów sączymy kieliszeczek egg nog, czyli likieru jajecznego, a dzieci popijają apple cider, czyli sok jabłkowy grzany, z dodatkiem cynamonu i aromatycznych goździków.

Nie tylko tradycje świąteczne się różnią; również pożegnanie starego roku i powitanie nowego wygląda inaczej. W czasie moich 29 lat w Stanach uczestniczyłam w wielu amerykańskich sylwestrach. Żaden jednak nie przypominał znanej mi z Polski zabawy sylwestrowej. Opowiem o dwóch, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Otóż w roku chyba 1984, w pierwszym roku prowadzenia ośrodka wypoczynkowego w miasteczku Sturgeon Bay w stanie Wisconsin, przyszedł mi do głowy szalony pomysł, aby zorganizować tam prawdziwego polskiego sylwestra. Sprowadziłam orkiestrę z repertuarem walców, tang i innych tańców sali balowej. Z Markiem, naszym szefem kuchni, uzgodniliśmy potrawy, które miały być serwowane w ten sylwestrowy wieczór. Między innymi miała być zupa grzybowa z suszonych prawdziwków,  miał być smażony karp, wędzony węgorz, pierogi z kapustą i grzybami, a o północy miał być podany żurek z kiełbaską (rozważaliśmy również flaczki i czerwony barszczyk, ale uznaliśmy, że nie przejdą przez gardło naszym amerykańskim gościom). Reklama naszego balu ukazała się na pierwszych stronach wszystkich lokalnych gazet oraz w radiu, jak również w gazetach polskich w Chicago, tak na wszelki wypadek. I całe szczęście, o dzięki Ci, Opatrzności!
Przebrałam się w moją sylwestrową sukienkę. Moje dwie koleżanki, które dojechały z Chicago, też się złocą i srebrzą  w swoich długich do ziemi sukienkach. Bal miał się rozpocząć o g. 20. Goście zaczęli się powoli schodzić; panie ubrane w spódniczki i kolorowe sweterki, panowie w spodnie typu sportowego i pulowerki. Patrzę na siebie, na moje koleżanki i widzę, że zdecydowanie nie pasujemy do całości. „Bardzo dobrze” – myślę sobie – „Pokażemy tej amerykańskiej prowincji, jak się ubiera i bawi Europa”. W mojej napuszonej naiwności nie przeczuwałam dalszego ciągu zdarzeń. Nie przeczuwałam, że będę musiała biegać od stolika do stolika i wyjaśniać, że suszone prawdziwki to nie pieczarki, ale równie smaczne jadalne grzyby, które rosną dziko w lasach (słysząc to moi nieufni amerykańscy goście ostentacyjnie odstawiali talerze z zupą);  nie przewidziałam, że karpia mało kto ruszy, a węgorza nikt nawet nie zamówi, ponieważ (jak mi jeden z miejscowych wyjaśnił) nie jest to ryba jadalna jako że żywi się padliną. Pierogi z kapustą i grzybami też nie poszły ze względu na grzyby. Z minuty na minutę mój patriotyczny polsko-europejski duch się kurczył. Zniknął całkowicie, gdy orkiestra zagrała walca, a później tango, których nikt nie tańczył poza małą grupką Polaków przybyłych z Chicago. Uznałam się za całkowicie pobitą, gdy z jednego ze stolików poproszono orkiestrę o chicken dance, czyli o „kurzy taniec”. Tańczy się go, stojąc na parkiecie, kręcąc biodrami, machając rekami i klaszcząc.  Orkiestra spełniła życzenie, ale widać było, że muzycy nie mogą się pogodzić z taką profanacją ich profesjonalizmu. Dziesięć minut przed północą rozdano piszczałki i inne grające zabawki, które hałasowały aż do momentu powitania nowego roku. Wkrótce potem sala zrobiła się pusta i żurku z kiełbaską nikt już nawet nie zdążył spróbować. Moje szczytne i ambitne plany, że „ja im pokażę” okazały się totalnym  fiaskiem. Na szczęście gorycz przegranej osłodzili mi rodacy z Chicago, którzy bawili się, jak zwyczaj nakazuje, do samego rana, a ja razem z nimi.

Drugą zabawą sylwestrową, która utkwiła mi w pamięci, był bal, który odbywał się w jednym z renomowanych hoteli w śródmieściu Chicago. Postanowiliśmy z mężem, że pora zaliczyć coś elitarnego (tak nam się wydawało), że czas dać sobie spokój z flaczkami, barszczykiem z pasztecikiem i kapustą. Bal w hotelu Palmer House zapowiadał się wspaniale; obowiązywał strój wieczorowy, menu zapowiadało pasztet z gęsich wątróbek, krewetki, homary, sery szwajcarskie, wina francuskie i inne frykasy godne królewskiego stołu.  Zjawiliśmy się punktualnie, ubrani elegancko, dowartościowani od samego wejścia, ponieważ elegancki mistrz ceremonii zaprowadził nas do sali rozjarzonej ogromnym kryształowym żyrandolem, gdzie stali wyprostowani kelnerzy i częstowali wchodzących szampanem i miniaturowymi kanapeczkami z kawiorem. Gdzieś z oddali dochodziły do nas dźwięki orkiestry grającej melodie z operetki „My Fair Lady”. Po prawej stronie trzy stopnie szerokie na całą długość ściany prowadziły do następnej sali, przedzielonej pośrodku trzema marmurowymi kolumnami; zaglądam tam i widzę, że w jednej części znajdują się stoły i stoliki zasłane białymi obrusami, kilka miękkich kanap i foteli, a drugą część zajmuje chyba czterdziestoosobowa orkiestra, która właśnie zmieniła repertuar na Verdiego. „Coś mi tu nie pasuje” – mówię do męża. – „Gdzie jest sala do tańca i gdzie są krzesła? Przecież na tych kanapkach nie usiądzie więcej niż 20-30 osób” – głośno myślę. Okazało się, że jedzenie było tylko w formie małych przystawek, które można, a z braku miejsc trzeba było, jeść na stojąco. Orkiestra grała ambitne arie z oper i operetek, ładne do słuchania, ale nie przeznaczone do tańca.
Był to jedyny w moim życiu sylwester „na stojąco”, czego nikomu nie życzę; moje popuchnięte stopy w butach na wysokich obcasach jednak bohatersko wytrzymały do końca. Ale nie żałuję; każde doświadczenie życiowe wzbogaca i do tego jeszcze mam o czym pisać.

Suma sumarum nie zrobisz z kozła barana. Każdy kraj czy region ma swoje zwyczaje. Zostawmy więc w spokoju Arabki, niech sobie osłaniają twarze, skoro tak nakazuje im obyczaj; nie zmuszajmy dziecka, aby grało na skrzypcach, skoro ma predyspozycje do kopania piłki; a przede wszystkim nie zmuszajmy Amerykanów do jedzenia węgorzy.
Tolerancja i akceptacja inności jest kluczem do harmonii tak w rodzinie, jak i na świecie. I tego życzę wszystkim czytelnikom w Nowym Roku!

Eleonora Serwanski
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do