Mieszkam w USA już około 30 lat, a przez ostatnie 20 – na przedmieściach Chicago. Do niedawna zdawało mi się, że tak wrosłam w społeczeństwo amerykańskie, że nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Ale okazuje się, że uczymy się przez całe życie. Oto, będąc już po pięćdziesiątce, miałam okazję uczestniczyć w tzw. speeddating, czyli zorganizowanej randce dla wielu osób. Zaznaczam: zrobiłam to dla zabawy, a wybrałam się tam ze znajomą, która od dłuższego czasu utrzymuje kontakty z biurami matrymonialnymi, desperacko poszukując partnera na życie
Idea speeddating, czyli w dosłownym tłumaczeniu „randki w przyspieszonym tempie” powstała w Kalifornii. Na pomysł jej zorganizowania wpadł rabin Jakow Dejo. Pierwsze spotkanie zorganizowane zostało w 1998 r. w Beverly Hills, w restauracji Pete’s Café i od tej pory – jak lawina – ruch ten zaczął zataczać coraz szersze kręgi. Tym bardziej, że jego pomysłodawcy zatroszczyli się o to, aby wzmianki o nim ukazały się w prawie wszystkich najważniejszych gazetach, magazynach, programach radiowych i telewizyjnych.
Chociaż oryginalna koncepcja rabina Jakowa miała na celu kojarzenie młodych Żydów, obecnie rozszerzyła się już na wszystkie grupy etniczne ludzi po trzydziestce, którzy – zaabsorbowani robieniem kariery zawodowej – nie mają czasu na szukanie partnera do małżeństwa. W ogólnym zarysie mechanizm speeddating wygląda następująco: najpierw trzeba zgłosić chęć uczestnictwa i zarejestrować się na stronie internetowej organizatora przedsięwzięcia, po czym uiścić odpowiednią opłatę i czekać na powiadomienie o terminie spotkania danej grupy wiekowej. Takich spotkań na terenie całych Stanów jest powyżej setki rocznie, zawsze zdarzy się więc jedno lub dwa w pobliżu miejsca zamieszkania każdego z uczestników.
Spotkania organizowane są w miejscach eleganckich, z klasą i odpowiednią atmosferą. Wybrani uczestnicy (równa liczba kobiet i mężczyzn, zwykle 10-20 osób z każdej płci) zjawiają się w wyznaczonym miejscu, gdzie są dla nich przygotowane wygodne, intymne stoliczki dwuosobowe. „Wodzirej” imprezy ustawia pierwsze pary i na dany znak (zwykle jest to dźwięk dzwoneczka) zaczynają one swoje randez-vous, czyli dialog trwający zwykle 4-5 minut. Na dźwięk dzwoneczka rozmowy zostają przerwane – panie pozostają na miejscu, a panowie przechodzą do następnego stolika.
Mnie przypominało to jakiś taniec w transie lub zabawę „w krzesła”. Na końcu uczestnicy wręczają organizatorom listę z osobami, z którymi chcieliby utrzymywać dalsze kontakty.
Anka i ja zjawiłyśmy się zatem określonego dnia w restauracji Maggiano’s na przedmieściu Chicago. Byłyśmy przerażone i prawie ścierpnięte ze strachu. Powitał nas przystojny mężczyzna w średnim wieku (byłyśmy w grupie wiekowej 40-60 lat), ubrany w spodnie koloru khaki i pulower z napisem speeddater (czyli „ten, który uczestniczy w randce w przyspieszonym tempie”), wskazując drogę do baru. Na nasze szczęście dodatkową atrakcją imprezy była degustacja wina, a nam bodziec alkoholowy był konieczny do tego, aby się rozluźnić. Miałyśmy na to „rozluźnianie się” 15 minut, więc wykorzystałyśmy pracowicie każdą sekundę. Podczas degustacji każdy z uczestników otrzymał od speeddatera tekturową karteczkę na agrafce z numerem osobistym, którą należało przypiąć w widocznym miejscu. Dostałyśmy też ankietę z numerami panów, którzy mieli z nami dzisiaj randkować. W ankiecie tej miałyśmy zaznaczać „tak” lub „nie” bądź „tylko przyjaźń” – w zależności od „chemii”, jaką miałyśmy poczuć w trakcie rozmowy. Panowie oczywiście dostali podobne ankiety. Rozpoczęcie zasadniczej części programu przedłużało się, ponieważ kilku uczestników nie zdążyło dojechać na czas. Wreszcie o g. 20 rozległ się dzwoneczek i pary usiadły przy wyznaczonych miejscach.
Dzięki przedłużającej się części powitalnej i degustacji wina byłyśmy już całkowicie rozluźnione do tego stopnia, że przestało mi już nawet zależeć na wciąganiu brzucha, który to manewr miał na celu dodanie wiotkości mojej sylwetce.
Mój pierwszy randkowicz miał na pewno powyżej 70 lat. Pojęcia nie miałam, jak się tutaj dostał. Ponieważ lekko nie dosłyszał, musiałam mówić bardzo głośno, co rozpraszało osoby przy innych stoliczkach, a ponieważ mój akcent utrudniał dziadkowi zrozumienie tego, co mówiłam, musiałam czasami powtarzać kilka razy. Daleko nie uszliśmy z rozmową, bo dzwoneczek oznajmił zmianę partnerów. Moim następnym rozmówcą był pan około pięćdziesiątki, z wyraźnym brzuszkiem i jeszcze bardziej wyraźną łysiną, chociaż muszę przyznać, że miał bardzo miły, aksamitny głos. Pan ten zdążył mi powiedzieć, że ma ogromną farmę strusi w stanie Iowa i marzył zawsze o żonie Polce, bo wieść głosi, że są bardzo pracowite i dbają o mężów. Kiedy dotarł do mnie pan numer 6, wypite wino dało o sobie znać i nie umiałam już o niczym innym myśleć poza tym, żeby przeprosić mojego rozmówcę i odszukać... toaletę, a w ogóle zastanawiałam się, co ja tutaj robię i chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu. Całe przedsięwzięcie było w sumie męczące, a powtarzane w kółko te same pytania ogłupiały.
Na drugi dzień zalogowałyśmy się na stronie internetowej speeddating, aby zarejestrować wyniki naszej randki; udzieliłyśmy odpowiedzi „nie” przy każdym z rozmówców. Przy okazji odnotowałam, że 3 panów odpowiedziało „tak” przy moim nazwisku. Czułam się tym bardzo podbudowana. Ankę wybrało dwóch panów i, o dziwo, poprosiła o kontakt z nimi. Umówiła się z nimi w następną sobotę... w 2-godzinnych odstępach. Okazało się, że jeden z rozmówców wpadł jej w oko i – jak na razie – chodzą razem do kina i na wspólne spacery. Może coś z tego będzie?
Reasumując, być może taki sposób na poznanie przyszłego męża czy żony jest prekursorem nowych czasów. I chociaż do dzisiaj śmieszy mnie wspomnienie panów podrywających się z krzeseł na dźwięk dzwoneczka, być może za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat stanie się on tak naturalny, jak poderwanie dziewczyny w kawiarni. Z drugiej jednak strony, czy to nie przypomina trochę science fiction? A jaka jest Państwa opinia?
Komentarze opinie