Reklama

Za chlebem, panie, za chlebem

31/01/2019 00:00
Dzisiaj pogadamy sobie trochę o emigracji (lub imigracji). I od razu chcę dodać, że opinie zawarte w tym tekście są moje i tylko moje. Nie wszyscy pewnie się z nimi zgodzą. Zjawisko emigracji polskiej istniało, istnieje i prawdopodobnie będzie jeszcze istnieć przez wiele lat. Oczywiście najszerzej zakrojona była, jeszcze do niedawnych czasów, emigracja do Ameryki. Tak jak w piosence o góralu, który wyruszył „za chlebem, panie, za chlebem”, tak właśnie setki tysięcy Polaków przeszło przez Ellis Island w Nowym Jorku, a w czasach bardziej współczesnych przez amerykańskie urzędy emigracyjne na lotniskach O’Hare w Chicago, Kennedy w Nowym Jorku czy LAX w Los Angeles. Przejście graniczne na Ellis Island, które zostało zlikwidowane w roku 1954, zostało zamienione we wstrząsające muzeum; są tam  zdjęcia ludzi o twardych, stroskanych, a jednocześnie pełnych nadziei twarzach, są tam autentyczne dokumenty należące do ludzi, którzy czekając kilka dni w straszliwie zatłoczonych salach na swoją kolejkę do „ziemi obiecanej”, prosili Boga, aby urzędnik emigracyjny przystawił pieczątkę z napisem pass na ich dokumentach, bowiem oznaczało to, że zostali zaakceptowani przez nową ojczyznę. Są też na Ellis Island ślady tragedii ludzkich; rozdartych rodzin, umierających dzieci i innej nędzy ludzkiej, naszej nieodłącznej towarzyszki. Znalazłam tam nawet ślady Kalisza – były to dwie metryki urodzenia, napisane w języku niemieckim i rosyjskim, oraz jakieś badanie lekarskie osoby urodzonej w Kaliszu. Muzeum na Ellis Island chwyta za serce i skłania do rozmyślań. Współczesna procedura emigracyjna na lotniskach, chociaż spełnia identyczną rolę, jest sucha, biurokratyczna i całkowicie pozbawiona tej subtelnej atmosfery nostalgii i nadziei; atmosfery, która na Ellis Island dalej jest odczuwalna.

Emigracja drugiej połowy XX w., a szczególnie lat 70. i 80., wyglądała zupełnie inaczej niż w okresie Ellis Island. Inny też był przekrój ludzi; oprócz tych, którzy jechali „za chlebem”,  emigrowali też ludzie, którzy chleb mieli, niemniej jednak szukali czegoś więcej niż chleba. W tym okresie wiza do Stanów była stosunkowo łatwo osiągalna, natomiast o otrzymaniu paszportu można było sobie tylko pomarzyć. Oczywiście teraz mamy sytuację odwrotną; paszport jest na zawołanie, natomiast z wiza są ogromne kłopoty, a jeżeli chodzi o pobożne życzenia zniesienia wiz, ja osobiście uważam, że dużo jeszcze wody upłynie, zanim być może to się wydarzy.  Ja wyjechałam w roku 1978, a więc gdy mi przyznano paszport, byłam prawie pewna, że znajdę się w USA. No i znalazłam się… I mieszkam tam do dzisiaj. Początki życia w obcym kraju są dla każdego bardzo trudne. Uważam, że potrzeba około dwóch lat, aby poczuć się tam w miarę pewnie. Ze mną tak właśnie było; po pierwszym krótkim okresie zachłyśnięcia się bogactwem, światłami, szerokimi ulicami i autostradami, wieżowcami i ogromnymi centrami handlowymi przyszedł okres przebudzenia i z euforii szybko przeszłam do negowania wszystkiego, co amerykańskie. Tak trwało to pewnie około 7-8 miesięcy; później powoli zaczęłam tolerować „inności” amerykańskie, aby wreszcie po około dwóch latach pobytu zacząć je  akceptować. Uznałam się za całkowicie zaadaptowaną w momencie gdy polubiłam shrimps, czyli krewetki.

Życie na emigracji wymaga cierpliwości, umiejętności przystosowania się do pracy, która z początku, prawie zawsze, jest pracą fizyczną, akceptowania faktu, że trzeba zaczynać wszystko od nowa i to z dolnej półki.  Aby wspiąć się wyżej, trzeba nad sobą pracować, a przede wszystkim poznać język nowego kraju. Znam ludzi, którzy mieszkają w Stanach 10, 20 lub nawet więcej lat i mają ogromne trudności w porozumiewaniu się po angielsku; większość z tych ludzi to tzw. narzekacze, którzy skarżą się na wszystko i wszystkich, szafując wielkimi słowami jak np. „dyskryminacja”, „nietolerancja w stosunku do emigranta”, „wyzysk”. W 99 proc. jest to wymysł tego właśnie człowieka.  Stany Zjednoczone są krajem, który powstał z emigrantów i jako taki jest ogromnie tolerancyjny dla każdego. Trzeba jednak chcieć to zobaczyć. Nikogo nie razi i nie dziwi obcy akcent w mowie, ponieważ prawie wszędzie się go słyszy; ma go pielęgniarka, która jest Filipinką, elektronik w Motoroli, który jest Hindusem, Chinka w pralni chemicznej, no i oczywiście pracownik na budowie, który jest albo Latynosem albo Polakiem.

Emigracja ma wiele twarzy i całą gamę kolorów. Mamy wśród emigrantów-Polaków grupę biznesmenów lub wysoko kwalifikowanych specjalistów, którzy mieszkają na bogatych przedmieściach w domach, które przypominają średniowieczne zamki; są drobniejsi właściciele interesów, którzy mieszkają w małych domkach lub mieszkaniach własnościowych; w następnej grupie są ludzie będący zwykłymi pracownikami, którzy mieszkają w wynajętych mieszkaniach, a na samym dole jest grupa ludzi, którzy z różnych powodów nie potrafią sobie zapewnić stałej pracy i którzy mieszkają w małych pokoikach lub piwnicach zaadaptowanych na mieszkania. Jest w Chicago, na skrzyżowaniu ulic Belmont i Milwaukee, stacja benzynowa nazywana „stacją niewolników”, na którą ci ludzie zgłaszają się o g. 6 rano w poszukiwaniu dorywczej pracy. Budowlaniec czy kierownik grupy sprzątającej może zawsze tam podjechać i znaleźć pracownika na 2-3 dni. Jak widać, rozpiętość losu emigranta jest szeroka.

Jaki los zdołał sobie ktoś wypracować, jest odzwierciedlone w opiniach, które są przekazywane dalej dla samowytłumaczenia. Słucham takich, często już z drugiej ręki, stwierdzeń: że policjant ukarał tylko dlatego, że winny gadał tylko po polsku, że ktoś pracował tak sumiennie a obniżono mu stawkę, że wyrok sędziego był niesprawiedliwy tylko dlatego, że sędzia nie lubi Polaków itd., i aż mnie ponosi. „Ludzie!” – mówię wtedy do siebie – „Miejcie trochę samokrytyki! Przecież gdybyś, człowieku, umiał rozmówić się z policjantem, mógłbyś mu zasugerować swoją wersję wydarzeń; gdybyś pracował szybciej a nie rozmawiał przez komórkę i rozprawiał o polityce, to stawki by ci nie obniżono, a sędzia ma w nosie, czy ty jesteś Polakiem, czy nie – on tylko, znudzony kolejną „pyskówką”, wykonuje swoją pracę”. Zdecydowanie brak samokrytyki w naszym narodzie jest duży, a najlepszym tego przykładem jest – wspomniany już w innym artykule – Andrzej, kuzyn mojego męża. Andrzej, który jest kierowcą ciężarówki, często dzwoni do nas, gdy jest w biedzie. Gdy podnosimy telefon, w słuchawce słychać jego nadąsany glos: „Znowu mnie policjant zatrzymał nie wiadomo za co na drodze, weź z nim porozmawiaj, ja nie wiem o co mu chodzi, bo przecież on gada tylko po angielsku”. Okazuje się, że Andrzej jechał lewym pasem na autostradzie, gdzie tylko prawy pas jest przeznaczony dla ciężarówek. On natomiast uważa, że ma pecha w życiu, bo ci policjanci zatrzymują go zawsze za niewinność.
Oczywiście na drugiej szali należy położyć sytuacje, kiedy nieuczciwy Polak-pracodawca wykiwa Polaków-pracowników nie płacąc za wykonaną pracę i do tego jest bezkarny. Gdy nic nie posiada lub formalnie zbankrutuje, nie ma żadnej możliwości odzyskania pieniędzy. Są sytuacje, gdy zmanierowana pieniędzmi (a może też prochami) pani ze wspomnianego wyżej domu-zamku zatrudnia pomoc domową i traktuje ją jak swojego osobistego niewolnika i jeszcze do tego nie płaci za pracę. Znam taką właśnie panią, która pomimo wielkiego mniemania o sobie nie zasługuje nawet na spojrzenie w jej stronę; na imię ma Wanda i mieszka w Park Ridge, Illinois.
Ludzie ci są praktycznie bezkarni; być może przydałaby się jakaś kolumna w prasie polsko-amerykańskiej piętnująca tego typu praktyki, ale wątpię, czy jakakolwiek gazeta wyraziłaby na to zgodę. W kraju, gdzie jeden adwokat przypada na 200 dorosłych (najwyższy współczynnik na świecie), procesy o zniesławienie zalegają wokandy sadowe. 

Mimo tych wszystkich kłód pod nogami, a szczególnie w obecnej dobie, kiedy obsesja terroryzmu jest widoczna w każdym dzienniku telewizyjnym, nielegalni emigranci dalej żyją, pracują, kupują nieruchomości i zawierają związki małżeńskie, chociaż te ostatnie to często tylko dla „papierów”. Podobno ostatnio cena za małżeństwo z obywatelem amerykańskim doszła nawet do 20 tysięcy dolarów. Co z tego, że wybudowano mur na granicy z Meksykiem, kiedy dalej przez zieloną granicę przechodzi rocznie około miliona ludzi. Przecież gdyby władze amerykańskie tak naprawdę chciały, położyłyby temu kres raz na zawsze, ale kto by wtedy pracował w sadach i polach Florydy i Kalifornii, gdzie nielegalni emigranci stanowią 45 proc. siły roboczej. Tak, tak emigracja przypomina mętną wodę, ale kto umie się w tej wodzie poruszać, dopłynie do brzegu. 
Mówiąc o obsesji terroryzmu, trudno jest nie wspomnieć smutnego wypadku na lotnisku w Vancouver w Kanadzie. Niewątpliwie nadgorliwość policji kanadyjskiej spowodowała śmierć Roberta Dziekańskiego. Ale ten człowiek przecież wpadł w furię i demolował lotnisko.  Czy w miejscu tak strzeżonym, jak lotnisko, czysty zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy nie powinien mu podpowiedzieć, że takie zachowanie prowadzi, w najlepszym wypadku, do zaaresztowania i prawdopodobnie deportacji? Dlaczego rodzina, która podobno czekała za ścianą, nie dowiadywała się o niego? Pytań w tej sprawie jest bardzo dużo. Ja sama, około 13 lat temu, czekałam na lotnisku O’Hare w Chicago na swojego kuzyna. Wszyscy pasażerowie i załoga samolotu już wyszli, a Maćka jak nie było, tak nie było. Latałam więc po pustym już lotnisku, pytam wszystkich, oczywiście nikt nic nie wiedział. W końcu ktoś ze strażników zaoferował się, aby iść i spytać, co się stało. Zanim jednak powrócił, drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Maciek. Pytam go, dlaczego tak długo, a on ze stoickim spokojem powiada, że posadzono go na krześle w jakimś pokoju i kazano mu czekać na tłumacza, ale chyba o nim zapomniano, więc po trzech godzinach po prostu wstał i wyszedł. Wróciliśmy na lotnisko na drugi dzień, aby zalegalizować jego wjazd do Stanów. Prawdopodobnie podobna sytuacja nastąpiła w Kanadzie, tam jednak zakończyła się tragicznie.

Nie ma już Ellis Island, w zamian jest na lotnisku maszyna, która sprawdza odcisk palca. Szybko, sprawnie, dwudziestopierwszowiecznie. Ale nie o tej maszynie mówią słowa piosenki „Góralu, czy ci nie żal”. Piosenki, której słowa tak trafnie oddają sens rozterki emigranta; rozterki, która dalej błądzi wśród pustych już ścian budynków na tym najsłynniejszym chyba przejściu granicznym. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego piosenka ta, która jest smutna i melancholijna, stała się ulubionym utworem popisowym na imprezach o wysokim spożyciu alkoholu.
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do