Dzisiaj pogadamy sobie trochę o emigracji (lub imigracji). I od razu chcę dodać, że opinie zawarte w tym tekście są moje i tylko moje. Nie wszyscy pewnie się z nimi zgodzą. Zjawisko emigracji polskiej istniało, istnieje i prawdopodobnie będzie jeszcze istnieć przez wiele lat. Oczywiście najszerzej zakrojona była, jeszcze do niedawnych czasów, emigracja do Ameryki. Tak jak w piosence o góralu, który wyruszył „za chlebem, panie, za chlebem”, tak właśnie setki tysięcy Polaków przeszło przez Ellis Island w Nowym Jorku, a w czasach bardziej współczesnych przez amerykańskie urzędy emigracyjne na lotniskach O’Hare w Chicago, Kennedy w Nowym Jorku czy LAX w Los Angeles. Przejście graniczne na Ellis Island, które zostało zlikwidowane w roku 1954, zostało zamienione we wstrząsające muzeum; są tam zdjęcia ludzi o twardych, stroskanych, a jednocześnie pełnych nadziei twarzach, są tam autentyczne dokumenty należące do ludzi, którzy czekając kilka dni w straszliwie zatłoczonych salach na swoją kolejkę do „ziemi obiecanej”, prosili Boga, aby urzędnik emigracyjny przystawił pieczątkę z napisem pass na ich dokumentach, bowiem oznaczało to, że zostali zaakceptowani przez nową ojczyznę. Są też na Ellis Island ślady tragedii ludzkich; rozdartych rodzin, umierających dzieci i innej nędzy ludzkiej, naszej nieodłącznej towarzyszki. Znalazłam tam nawet ślady Kalisza – były to dwie metryki urodzenia, napisane w języku niemieckim i rosyjskim, oraz jakieś badanie lekarskie osoby urodzonej w Kaliszu. Muzeum na Ellis Island chwyta za serce i skłania do rozmyślań. Współczesna procedura emigracyjna na lotniskach, chociaż spełnia identyczną rolę, jest sucha, biurokratyczna i całkowicie pozbawiona tej subtelnej atmosfery nostalgii i nadziei; atmosfery, która na Ellis Island dalej jest odczuwalna.
Emigracja drugiej połowy XX w., a szczególnie lat 70. i 80., wyglądała zupełnie inaczej niż w okresie Ellis Island. Inny też był przekrój ludzi; oprócz tych, którzy jechali „za chlebem”, emigrowali też ludzie, którzy chleb mieli, niemniej jednak szukali czegoś więcej niż chleba. W tym okresie wiza do Stanów była stosunkowo łatwo osiągalna, natomiast o otrzymaniu paszportu można było sobie tylko pomarzyć. Oczywiście teraz mamy sytuację odwrotną; paszport jest na zawołanie, natomiast z wiza są ogromne kłopoty, a jeżeli chodzi o pobożne życzenia zniesienia wiz, ja osobiście uważam, że dużo jeszcze wody upłynie, zanim być może to się wydarzy. Ja wyjechałam w roku 1978, a więc gdy mi przyznano paszport, byłam prawie pewna, że znajdę się w USA. No i znalazłam się… I mieszkam tam do dzisiaj. Początki życia w obcym kraju są dla każdego bardzo trudne. Uważam, że potrzeba około dwóch lat, aby poczuć się tam w miarę pewnie. Ze mną tak właśnie było; po pierwszym krótkim okresie zachłyśnięcia się bogactwem, światłami, szerokimi ulicami i autostradami, wieżowcami i ogromnymi centrami handlowymi przyszedł okres przebudzenia i z euforii szybko przeszłam do negowania wszystkiego, co amerykańskie. Tak trwało to pewnie około 7-8 miesięcy; później powoli zaczęłam tolerować „inności” amerykańskie, aby wreszcie po około dwóch latach pobytu zacząć je akceptować. Uznałam się za całkowicie zaadaptowaną w momencie gdy polubiłam shrimps, czyli krewetki.
Życie na emigracji wymaga cierpliwości, umiejętności przystosowania się do pracy, która z początku, prawie zawsze, jest pracą fizyczną, akceptowania faktu, że trzeba zaczynać wszystko od nowa i to z dolnej półki. Aby wspiąć się wyżej, trzeba nad sobą pracować, a przede wszystkim poznać język nowego kraju. Znam ludzi, którzy mieszkają w Stanach 10, 20 lub nawet więcej lat i mają ogromne trudności w porozumiewaniu się po angielsku; większość z tych ludzi to tzw. narzekacze, którzy skarżą się na wszystko i wszystkich, szafując wielkimi słowami jak np. „dyskryminacja”, „nietolerancja w stosunku do emigranta”, „wyzysk”. W 99 proc. jest to wymysł tego właśnie człowieka. Stany Zjednoczone są krajem, który powstał z emigrantów i jako taki jest ogromnie tolerancyjny dla każdego. Trzeba jednak chcieć to zobaczyć. Nikogo nie razi i nie dziwi obcy akcent w mowie, ponieważ prawie wszędzie się go słyszy; ma go pielęgniarka, która jest Filipinką, elektronik w Motoroli, który jest Hindusem, Chinka w pralni chemicznej, no i oczywiście pracownik na budowie, który jest albo Latynosem albo Polakiem.
Emigracja ma wiele twarzy i całą gamę kolorów. Mamy wśród emigrantów-Polaków grupę biznesmenów lub wysoko kwalifikowanych specjalistów, którzy mieszkają na bogatych przedmieściach w domach, które przypominają średniowieczne zamki; są drobniejsi właściciele interesów, którzy mieszkają w małych domkach lub mieszkaniach własnościowych; w następnej grupie są ludzie będący zwykłymi pracownikami, którzy mieszkają w wynajętych mieszkaniach, a na samym dole jest grupa ludzi, którzy z różnych powodów nie potrafią sobie zapewnić stałej pracy i którzy mieszkają w małych pokoikach lub piwnicach zaadaptowanych na mieszkania. Jest w Chicago, na skrzyżowaniu ulic Belmont i Milwaukee, stacja benzynowa nazywana „stacją niewolników”, na którą ci ludzie zgłaszają się o g. 6 rano w poszukiwaniu dorywczej pracy. Budowlaniec czy kierownik grupy sprzątającej może zawsze tam podjechać i znaleźć pracownika na 2-3 dni. Jak widać, rozpiętość losu emigranta jest szeroka.
Jaki los zdołał sobie ktoś wypracować, jest odzwierciedlone w opiniach, które są przekazywane dalej dla samowytłumaczenia. Słucham takich, często już z drugiej ręki, stwierdzeń: że policjant ukarał tylko dlatego, że winny gadał tylko po polsku, że ktoś pracował tak sumiennie a obniżono mu stawkę, że wyrok sędziego był niesprawiedliwy tylko dlatego, że sędzia nie lubi Polaków itd., i aż mnie ponosi. „Ludzie!” – mówię wtedy do siebie – „Miejcie trochę samokrytyki! Przecież gdybyś, człowieku, umiał rozmówić się z policjantem, mógłbyś mu zasugerować swoją wersję wydarzeń; gdybyś pracował szybciej a nie rozmawiał przez komórkę i rozprawiał o polityce, to stawki by ci nie obniżono, a sędzia ma w nosie, czy ty jesteś Polakiem, czy nie – on tylko, znudzony kolejną „pyskówką”, wykonuje swoją pracę”. Zdecydowanie brak samokrytyki w naszym narodzie jest duży, a najlepszym tego przykładem jest – wspomniany już w innym artykule – Andrzej, kuzyn mojego męża. Andrzej, który jest kierowcą ciężarówki, często dzwoni do nas, gdy jest w biedzie. Gdy podnosimy telefon, w słuchawce słychać jego nadąsany glos: „Znowu mnie policjant zatrzymał nie wiadomo za co na drodze, weź z nim porozmawiaj, ja nie wiem o co mu chodzi, bo przecież on gada tylko po angielsku”. Okazuje się, że Andrzej jechał lewym pasem na autostradzie, gdzie tylko prawy pas jest przeznaczony dla ciężarówek. On natomiast uważa, że ma pecha w życiu, bo ci policjanci zatrzymują go zawsze za niewinność.
Oczywiście na drugiej szali należy położyć sytuacje, kiedy nieuczciwy Polak-pracodawca wykiwa Polaków-pracowników nie płacąc za wykonaną pracę i do tego jest bezkarny. Gdy nic nie posiada lub formalnie zbankrutuje, nie ma żadnej możliwości odzyskania pieniędzy. Są sytuacje, gdy zmanierowana pieniędzmi (a może też prochami) pani ze wspomnianego wyżej domu-zamku zatrudnia pomoc domową i traktuje ją jak swojego osobistego niewolnika i jeszcze do tego nie płaci za pracę. Znam taką właśnie panią, która pomimo wielkiego mniemania o sobie nie zasługuje nawet na spojrzenie w jej stronę; na imię ma Wanda i mieszka w Park Ridge, Illinois.
Ludzie ci są praktycznie bezkarni; być może przydałaby się jakaś kolumna w prasie polsko-amerykańskiej piętnująca tego typu praktyki, ale wątpię, czy jakakolwiek gazeta wyraziłaby na to zgodę. W kraju, gdzie jeden adwokat przypada na 200 dorosłych (najwyższy współczynnik na świecie), procesy o zniesławienie zalegają wokandy sadowe.
Mimo tych wszystkich kłód pod nogami, a szczególnie w obecnej dobie, kiedy obsesja terroryzmu jest widoczna w każdym dzienniku telewizyjnym, nielegalni emigranci dalej żyją, pracują, kupują nieruchomości i zawierają związki małżeńskie, chociaż te ostatnie to często tylko dla „papierów”. Podobno ostatnio cena za małżeństwo z obywatelem amerykańskim doszła nawet do 20 tysięcy dolarów. Co z tego, że wybudowano mur na granicy z Meksykiem, kiedy dalej przez zieloną granicę przechodzi rocznie około miliona ludzi. Przecież gdyby władze amerykańskie tak naprawdę chciały, położyłyby temu kres raz na zawsze, ale kto by wtedy pracował w sadach i polach Florydy i Kalifornii, gdzie nielegalni emigranci stanowią 45 proc. siły roboczej. Tak, tak emigracja przypomina mętną wodę, ale kto umie się w tej wodzie poruszać, dopłynie do brzegu.
Mówiąc o obsesji terroryzmu, trudno jest nie wspomnieć smutnego wypadku na lotnisku w Vancouver w Kanadzie. Niewątpliwie nadgorliwość policji kanadyjskiej spowodowała śmierć Roberta Dziekańskiego. Ale ten człowiek przecież wpadł w furię i demolował lotnisko. Czy w miejscu tak strzeżonym, jak lotnisko, czysty zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy nie powinien mu podpowiedzieć, że takie zachowanie prowadzi, w najlepszym wypadku, do zaaresztowania i prawdopodobnie deportacji? Dlaczego rodzina, która podobno czekała za ścianą, nie dowiadywała się o niego? Pytań w tej sprawie jest bardzo dużo. Ja sama, około 13 lat temu, czekałam na lotnisku O’Hare w Chicago na swojego kuzyna. Wszyscy pasażerowie i załoga samolotu już wyszli, a Maćka jak nie było, tak nie było. Latałam więc po pustym już lotnisku, pytam wszystkich, oczywiście nikt nic nie wiedział. W końcu ktoś ze strażników zaoferował się, aby iść i spytać, co się stało. Zanim jednak powrócił, drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Maciek. Pytam go, dlaczego tak długo, a on ze stoickim spokojem powiada, że posadzono go na krześle w jakimś pokoju i kazano mu czekać na tłumacza, ale chyba o nim zapomniano, więc po trzech godzinach po prostu wstał i wyszedł. Wróciliśmy na lotnisko na drugi dzień, aby zalegalizować jego wjazd do Stanów. Prawdopodobnie podobna sytuacja nastąpiła w Kanadzie, tam jednak zakończyła się tragicznie.
Nie ma już Ellis Island, w zamian jest na lotnisku maszyna, która sprawdza odcisk palca. Szybko, sprawnie, dwudziestopierwszowiecznie. Ale nie o tej maszynie mówią słowa piosenki „Góralu, czy ci nie żal”. Piosenki, której słowa tak trafnie oddają sens rozterki emigranta; rozterki, która dalej błądzi wśród pustych już ścian budynków na tym najsłynniejszym chyba przejściu granicznym. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego piosenka ta, która jest smutna i melancholijna, stała się ulubionym utworem popisowym na imprezach o wysokim spożyciu alkoholu.
Komentarze opinie