
Zmarł Wacław Klepandy, nestor kaliskich przewodników. Miał 84 lata
Wacław Klepandy wybrał się w swoją ostatnią wędrówką popołudniem w piątek, 25 września. Wychodził w tamte strony latami. Zagadnięty o zdrowie, nigdy nie ukrywał, że czuje się słabo, w końcu tylko machał ręką. Mimo dolegliwości, można było go jeszcze spotkać w czasie wielu publicznych wydarzeń, na konferencjach, sesjach, wernisażach. Ciągle interesował się życiem miasta, które znał i rozumiał jak niewielu z nas. Im bliżej końca podróży, zabierał głos coraz rzadziej, ale w kuluarach ciągle bywał poruszony. Przed rokiem, może dwoma, mocno przeżywał wystawę, jak się wyraził w najdelikatniejszych słowach, „hochsztaplerki jednej”, która pod pozorem świętości ubijała własne interesy, reprezentując przy tym styl, od którego oczy bolały, a mózg krzyczał: nie! Rozmawiał na ten temat, zadawał niewygodne pytania. I nigdy nie tracił formy, nie przekraczał granic ignorancji.
Taki był. Pan Wacław trzymał się swojego kursu. Niezależnie od czasów. Mógł inaczej, ale w 1953 r., gdy po powrocie z Francji odrzucił, jak sam mówił, „pewną wspaniałą ofertę pracy” od UB, ukierunkował swoją przyszłość. Przestał pracować w kaliskim muzeum, zajął się przewodnictwem. Do miasta nad Prosną trafił z Wrocławia, gdzie rzuciły go wojenne losy akowca. W Kaliszu dał się porwać organizacji ruchu turystycznego. Przez lata 50. i 60. kierował pracą miejscowych przewodników. Na podstawie fachowej literatury, sam opracowywał scenariusze kolejnych wycieczek. Słynął z własnoręcznie projektowanych i wykonywanych zaproszeń na turystyczne imprezy. Pasja do zgłębiania przeszłości połączona z szacunkiem do języka pisanego zaowocowały wydaniem pod jego redakcją trzech numerów biuletynu PTTK „Poznaj Ziemię Kaliską” (1956 r.), istotnych dla dziejów lokalnego czasopiśmiennictwa. Odnajdywał się w kontakcie z ludźmi; zorganizował i poprowadził setki wycieczek nie tylko po ziemi kaliskiej, działając w przyzakładowych kołach i klubach turystycznych WSK. Wymienienie obejmowanych funkcji, wszystkich uprawnień PTTK, które zdobył, zajmie sporo miejsca w oficjalnych biogramach.
Wyłuskiwanie najdrobniejszych epizodów z historii, zacięcie badawcze służyły przede wszystkim opowieści. Pan Wacław słynął z gawędziarstwa. Był w tym mistrzem niezrównanym, bo potrafił mówić tak, aby nigdy do końca nie odkryć tajemnicy. Coś dawał innym, coś miastu, coś zostawiał dla siebie. I coś ze sobą zabrał.
Zostawił np. domową bibliotekę. W niej słynne zeszyty – własne zapiski często łączone z wycinkami prasowymi, co razem przypomina tysiące stron swoistego kolażu. Brulionów doczekały się najbardziej frapujące tematy, zagadki miasta, jak spalony (?) obraz Rubensa z kaliskiej katedry. Nieodżałowana miłość Wacława Klepandego. Mówił o niej w pięknym reportażu Andrzeja Tylczyńskiego i Mieczysława Machowicza z dawnych lat kaliskiego Radia Centrum. Wątek książek w ostatnim czasie się przewijał. Co zrobić ze zbiorem pracowicie gromadzonym przez całe życie? Komu przekazać kolekcję, żeby jej nie zmarnować? To zawsze niezwykle trudne pytania. I rozstania. Część spuścizny trafiła do Wyższego Seminarium Duchownego w Kaliszu.
Zostawił także niezrealizowany marzenie o przygotowaniu i wydaniu encyklopedii kaliskiej. Nie starczyło czasu?
Bywało, że dzwonił „z tematem”. Jedno z ostatnich spotkań odbyło się w samochodzie, na bocznej ulicy. Tak sobie zażyczył. „Jak w dawnych czasach konspiracji” – puentował i mówił to poważnie. Wojna do niego wracała. Może dlatego, że należał do pokolenia, które ją przeżyło, sprawiał wrażenie osoby niezniszczalnej. O takich ludziach mówi się „stara gwardia”. Ten przedwojenny sposób bycia był widoczny na co dzień. Jak w kaplicy na cmentarzu ewangelickim, gdzie przewodnik złożył pełen uszanowania ukłon – hołd dla zasłużonego rodu Szolców i Repphanów. Nową Polską był jak się wydaje rozczarowany. Nie dlatego, że jest ubogim krajem na dorobku – pamiętał, kiedy bochenek chleba był na wagę ludzkiego życia. Bardziej bolało go chyba to, że hasła, którymi on żył, stały się pustą gadaniną wypowiadaną dla przyziemnych interesów i politycznych handelków. Tym chętniej rozmawiał ze studentami – jakby miał nadzieję, że młode pokolenie nie da się skazić obłudą.
Przy chodzeniu podpierał się laską. Ta laska i drobny, ale zadzierżysty krok tworzyły jakiś dysonans – bardzo ludzki, bardzo normalny. Patrzył przenikliwie.
Kim naprawdę był Wacław Klepandy: przewodnikiem, kreatorem, konspiratorem swoich czasów? Może badawcze spojrzenie na jego spuściznę przyniesie odpowiedź na to pytanie. (AT, MB)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie