Reklama

Keynes kontra Smith

31/01/2019 00:00
W powszechnym przekonaniu gospodarka kraju to kwestia na tyle złożona i skomplikowana, że wymaga całej armii fachowców i urzędników, o politykach nie wspominając. Wydaje się, że im jest ich więcej, tym lepiej. Im wyższe podatki, tym zasobniejszy budżet państwa, czyli więcej dla każdego z nas. Tak myśli większość obywateli, a elity polityczne potakują. Jak jest w istocie?

W 1920 r. amerykański sekretarz skarbu Andrew Mellon dokonał analizy, z której wynikało, że najbardziej efektywny pułap opodatkowania wynosi 25 proc. Powyżej tej wartości motywacja do płacenia podatków spada, a w ślad za tym dochody budżetu państwa. Zjawisko to znane jest również pod nazwą krzywej Laffera. Kiedy spytamy rodzimego polityka czy kandydata na polityka o komentarz do tej kwestii, najczęściej usłyszymy, że brak jest jakichkolwiek przesłanek do stawiania takich tez, co oczywiście nie przekreśla rozmówcy jako zwolennika obniżki podatków. Paradoksem jest to, że niemal wszyscy są za, a w Polsce przekroczono już dwukrotnie pułap określony przez Mellona.
Kilka lat temu byliśmy świadkami pewnego eksperymentu. Jeszcze za rządów Leszka Millera obniżono akcyzę na alkohol. I cóż się okazało? Wpływy do budżetu wzrosły, szara strefa wyraźnie zmalała, a spożycie, wbrew obawom, pozostało na niezmienionym poziomie. Wydawało się, że obniżka podatków w skali makro jest tylko kwestią czasu. Nadzieje okazały się płonne.
„Politycy uważają, że należy opodatkować wszystko, co na drzewo nie ucieka” – kpił przed laty Ronald Reagan. W Polsce z tej kpiny uczyniono podstawową zasadę władzy. Jedynym pocieszeniem może być to, że nie jesteśmy sami, lecz w bardzo elitarnym gronie: Włochy, Francja, Niemcy. Choć w pierwszym momencie wrzucanie Polski do jednego worka z takimi potęgami może wydać się niedorzeczne, ale poza wieloma różnicami pomiędzy Polską a europejską czołówką jest jeden wspólny mianownik – idea państwa opiekuńczego. Drugi wspólny mianownik nazywa się „socjaldemokracja”.

Dwa plus dwa równa się pięć
Ekonomiści przewidują, że do 2047 r. zbankrutuje amerykański system emerytalny. A jest to najbardziej liberalny system na świecie. Na granicy wypłacalności są już systemy emerytalne Belgii i Włoch. Tymczasem w tych krajach nikt nawet nie próbuje dyskutować na ten temat. Następne w kolejce czekają Niemcy i Francja; Polska też ma niewiele czasu. Problemy z systemami emerytalnymi nie są jedynymi. Wszystkie wymienione kraje mają ogromny poziom długów wewnętrznych: Francja – ponad 1,1 biliona euro, Niemcy – 1,5 biliona. Przekraczają granice, które ekonomiści uznają za katastrofalne dla finansów publicznych – 60 proc. Polska również wchodzi do tego „elitarnego” grona.

Keynes kontra Smith
Nie trzeba być wybitnym ekonomistą, aby zdiagnozować przyczyny choroby toczącej Europę. Gwoli ścisłości – nie całą. Na drugim ekonomicznym biegunie kontynentu jest grupa krajów, które doskonale sobie radzą: Norwegia, Irlandia, Wielka Brytania i „europejskie tygrysy”: Słowacja, Litwa, Łotwa i Estonia. Linia podziału między tymi dwoma grupami krajów oddziela dwie filozofie gospodarki: etatyzm z ideą państwa opiekuńczego – domenę socjaldemokracji – od obszaru, gdzie zakres wolności gospodarczej jest zdecydowanie większy. Najważniejsze kryteria, według których można dokonać oceny to dynamika wzrostu gospodarek oraz poziom bezrobocia. Liderzy pierwszej grupy – Niemcy i Francja rozwijają się w tempie ok. 1,5-2 proc. PKB, natomiast w drugiej: Wielka Brytania – 3,2, Irlandia – 4,9 a Estonia od lat osiąga 8 proc. – najwięcej w Europie. Z tymi danymi korelują wskaźniki dotyczące bezrobocia i nie są przypadkowe. Francja i Niemcy osiągają 10 proc., natomiast Wielka Brytania i Irlandia – 4,7. Można przytoczyć jeszcze mnóstwo innych danych. Np. wskaźniki wydajności pracy, poziomu ingerencji państwa w gospodarkę czy udział składek na ubezpieczenie społeczne w płacy brutto, będącej swoistym miernikiem poziomu opieki socjalnej państwa. Wszystkie prowadzą do konkluzji: idea państwa opiekuńczego oznacza kłopoty.

Nigdy nie jest za późno
Przed 75 laty tempem rozwoju gospodarczego zadziwiała świat Argentyna. Miała PKB per capita (na głowę) porównywalny z ówczesnymi Niemcami i Francją, trzykrotnie wyższy od polskiego. Dziś, po latach socjalistycznych eksperymentów, jej wskaźniki makroekonomiczne sytuują ją poniżej Polski. Argentyna stała się dziś synonimem gospodarczej klęski. Z drugiej półkuli pochodzi też inny przykład. Przed 22 laty Nowa Zelandia była w sytuacji porównywalnej z naszą obecną. Dług publiczny przekraczający 60 proc. PKB, permanentny stan deficytu budżetowego, dopłaty do rolnictwa i innych nierentownych działów gospodarki, rozbudowaną pomoc społeczną oraz ogromną biurokratyczną narośl. W 1984 r. premierem Nowej Zelandii został David Lange, a ministrem finansów w jego rządzie – Roger Douglas. I to jemu głównie przypisuje się zasługi wdrożenia reformy, której efekty są imponujące. Już po 10 latach, w 1994 r., po raz pierwszy przychody budżetu były wyższe od wydatków. Nie było to dużo, bo 755 mln dolarów nowozelandzkich, ale w następnych latach nadwyżki systematycznie rosły, aby w roku ubiegłym osiągnąć 5 mld dolarów amerykańskich. Nadwyżki doprowadziły do zmniejszenia zadłużenia zagranicznego. W 1997 r. wynosiło zaledwie 5 proc. PKB, schodząc z poziomu 40 proc. w 1987 r. Pozwoliły też zmniejszyć dług publiczny, z 63 proc. PKB do 17 proc. w roku ubiegłym. Sprywatyzowano dosłownie wszystko, zlikwidowano subwencje dla rolnictwa i nierentownych branż.
Spektakularne efekty osiągnięto w walce z biurokracją. W 1984 r. w administracji państwowej pracowało prawie 90 tys. urzędników [Nowa Zelandia liczy nieco ponad 4 mln obywateli], natomiast 10 lat później liczba ta zmniejszyła się prawie trzykrotnie. Zlikwidowano lub zmniejszono wiele departamentów rządowych. Z 5.600 urzędników Ministerstwa Transportu zostało zaledwie 53. Administrację Lasów Państwowych udało się odchudzić jeszcze bardziej – z 17 tys. do 17 (słownie: siedemnastu) osób, natomiast z 28.000 urzędników Ministerstwa Infrastruktury pracę stracili… wszyscy. W przyszłym roku Nowa Zelandia wprowadza dobrowolny ZUS.
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że zarówno David Lange jak i Roger Douglas – autor reformy, wywodzili się z partii… socjalistycznej.

Ci, którzy jeszcze kilka lat temu mieli złudzenia, że w Polsce istnieje prawica i kapitalizm, powinni się ich pozbyć w momencie, kiedy władze obejmowała „prawicowa” AWS. Owszem, być może prawicowa w części na gruncie światopoglądowym. Ale nie gospodarczym. Nadal więc mamy monopol socjaldemokracji albo jak kto woli – lewicę, „która nie chodzi do kościoła” i lewicę, „która chodzi do kościoła”. Przykład Nowej Zelandii daje odpowiedź na pytanie, skąd bierze się niechęć do gospodarki wolnorynkowej w Polsce. To nie ekonomiczna ignorancja, ale obawa klasy politycznej przed utratą wpływów, a przede wszystkim utratą kontroli nad strumieniem państwowych, czyli naszych pieniędzy. Dlatego nasi politycy będą trwać w uporze, nawet jeśliby to miało oznaczać... Argentynę.
Piotr Piorun
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do